Jednak czy przy prędkości mniejszej od przeciwnika o dobre 2 węzły walka manewrowa coś by dała?
10 sierpnia 1904 na M. Żółtym Witgeft miał zespół który mógł utrzymywać stała prędkość 13-14 węzłów a Togo 15-16 węzłów. I się dało - w pierwszej fazie bitwy wymanewrował Japończyków. Przegrał niejako przez przypadek - Rosjanie mieli pecha. Gdyby dotrwali do zmroku, w zasadzie trudno określić kto ich miałby zatrzymać? Kamimura na pewno nie dałby rady. A Togo miał swój zespół trochę już postrzelany (Mikasa po bitwie poszedł na prawie miesięczny remont). Szanse na dotarcie do Władywostoku Witgeft miały duże.
Tak nawiasem, gdy wybierano dowódcę Połączonej Floty, to jednym z istotnych argumentów za kandydaturą Togo było jego wojenne szczęście. Po prostu panowała powszechna opinia, że był to dobry, śmiały dowódca, któremu na wojnie szczęście sprzyja.
Jednak ów, w przeciwieństwie do bitwy na Morzu Żółtym, działał chyba znacznie bardziej rozsądnie i konsekwentnie.
Przede wszystkim pod Cuszimą Togo miał do dyspozycji zespół Kamimury, którego na M. Żółtym zastępował Dewa (wzmocniony 2 krążownikami pancernymi, z których obecny był tylko jeden). To było dość istotne, bo Japończycy mieli opracowane pewne rozwiązania taktyczne, wręcz schematy, które stosowali (a do których potrzeba było, obok sił głównych, szybkiego zespołu krążowników pancernych - zespół Dewy był tu za słaby). Oczywiście nie automatycznie. Togo pod Cuszimą nie musiał się tak wysilać jak 10 sierpnia. Co nie zmienia, że jego zasługa w zwycięstwie była znaczna i w pełni zasłużył na chwałę jaka mu przypadła. Kluczowym momentem w mojej opinii był moment na krótko przed rozpoczęciem bitwy, gdy obie eskadry szły kursami przeciwnymi i Togo podjął decyzję by wykonać zwrot tak, by nie przejść kontrukrsem obok zespołu rosyjskiego tylko postarać się przejść przed jego czołowymi okrętami. Zadecydował co prawda o realizacje jednego ze schematów, który miał opracowany, ale to była decyzja obarczona sporym ryzykiem. Togo spodziewał się, że Rosjanie idą dwoma kolumnami (był więc zaskoczony tym co zobaczył i uznał, że musi zareagować - na kontrkursie był gotów walczyć z jedną kolumną stanowiącą połowę rosyjskich sił), nie widział jeszcze bajzlu w ich szyku, działał po części instynktownie. I mu się udało. Dalej to już była tylko realizacja wytrenowanych schematów (oczywiście w warunkach bojowych, co nigdy nie jest tym samym co na ćwiczeniach).
W artykule, który spowodował ten wątek, pada nawet sformułowanie "idiota Rożestwieński".
Też byłbym ostrożny co do epitetów. Rożestwieński był na pewno dobrym organizatorem, sprawdził się podczas rejsu na Daleki Wschód. Więc idiotą nie był. Ale jeśli sądzić po bitwie, to złym dowódcą już tak.
Czytałem jego listy i zeznania podczas procesu (część). Nie wszystko to wyjaśnia. Rożestwieński był jednym z tych, którzy przekonali cara Mikołaja do wysłania okrętów na Daleki Wschód. To tylko moje hipotezy, ale sądzę, że on nie sądził, że dojdzie na końcu do bitwy. Zrozumiał to dopiero na Madagaskarze i chyba coś niedobrego zaczęło się z nim wówczas dziać. Gość w ogóle miał specyficzny charakter. Był trudny we współpracy, apodyktyczny (może w ten sposób ukrywał niepewność?) i tajemniczy (nie dzielił się z nikim swymi przemyśleniami). W pewnym momencie nawet sugerował by go odwołać, ale tego nie uczyniono (miał zostać zastąpiony dopiero po dotarciu do Władywostoku). Moim zdaniem gość kompletnie nie miał pomysłu na stoczenie bitwy. Wydawało mu się, że dojdzie do statycznego pojedynku na kursach równoległych. Nie miał żadnych przemyśleń. Obawiał się bardziej japońskich min i torpedowców, które przecież w biały dzień nie mogły stanowić istotnego zagrożenia (miny też - Cieśnina Koreańska była ważną arterią komunikacyjną i było nie do pomyślenia by ją zaminować!). Facet się chyba pogubił i tu bardziej pomocny, przy wyjaśnianiu jego działań, byłby jakiś psycholog a nie historyk. Jak dla mnie, Rożestwieński był totalnie zestresowany, przytłoczony odpowiedzialnością, bez pomysłu na stoczenie bitwy, dający się nieść wydarzeniom bez wpływu na nie.
Kwestie związane z psychiką, motywacją, nastawieniem, często są pomijane (bo trudniej coś o nich powiedzieć) a moim zdaniem mają zawsze duże znaczenie. Według mnie np. wiele sukcesów Napoleona brało się z jego nazwiska. Wyrobił sobie taką "markę", że jego żołnierze przystępując do bitwy byli przekonani, że przegrać pod takim wodzem nie mogą - szli więc po zwycięstwo jak po swoje. Z kolei przeciwnicy, nawet walcząc dobrze, cały czas mieli z tyłu głowy, że przed sobą mają Napoleona z którym nikt nie wygrał. To ma znaczenie. W tym wypadku w przypadku Rożestwieńskiego. Nie zauważyłem, by gość wykazywał wiarę w zwycięstwo.
Podobno w tej pierwszej, decydującej fazie bitwy Rosjanie strzelali całkiem przyzwoicie i uzyskali sporo trafień. Tyle, że ich pociski przeciwpancerne w większości nie wybuchały, albo, nawet po wybuchu, rzadko powodowały poważne uszkodzenia ponieważ zawierały znikomą ilość materiału wybuchowego.
Prawda. Choć z tą małą skutecznością rosyjskich pocisków to byłbym ostrożny. Owszem, zdarzały się niewybuchy, ale Asama musiał jednak wyjść z szyku na parę godzin a Fuji o mało nie wyleciałby w powietrze. Na Mikasie też odczuli, że Rosjanie kartoflami nie strzelali. Efekty rosyjskich trafień były natomiast zdecydowanie mniej widoczne. Gdyby jednak udało im się osiągać tyle trafień co Japończykom...
Pamiętajmy też jednak, że przez pierwsze 45 minut, w "miejscu przełamania" Japończycy mieli bardzo wyraźną przewagę. Zespół Niebogatowa w tej fazie bitwy praktycznie nie brał udziału - był za daleko, z zespołu Falkerzhama zaś Sisoj, Nawarin i Nachimow mogli co najwyżej postrzelać sobie do krążowników Kamimury (po jakimś czasie także Nikołaj I). W kierunku zespołu Togo strzelać mógł Suworow i z dziobowych dział pozostałe pancerniki plus Oslabia (aczkolwiek zaraz na początku trafienie wyeliminowało mu z walki dziobową wieżę - zdążyła oddać tylko 3 strzały z tego co pamiętam). Czyli przeciw japońskim 17 armatom najcięższym i 6 kalibru 203 mm Rosjanie mogli strzelać z 10-12 armat najcięższych. Przy czym Japończycy skoncentrowali się prawie wyłącznie na Suworowie i Oslabii a Rosjanie strzelali do tych których mieli na widoku (choć początkowo starali się za cel brać Mikasę - oberwał też wówczas najbardziej).
Tymczasem Japończycy strzelali pociskami odłamkowo-burzącymi, które w zasadzie nie mają prawa specjalnie zaszkodzić pancernikom. I to jest wg mnie jeden z aspektów fenomenu Cuszimy.
W zasadzie to burzącymi. Z tym, że czasy były takie, że nie dysponowano naprawdę dobrą amunicją ppanc. Piroksyklina (zawilgocona) lub jakieś mieszanki były tak sobie skuteczne. Proch miał 3 razy mniejszą siłę wybuchu. Więc wiele marynarek przyjęło, że lepiej strzelać amunicją burzącą wypełnioną materiałem kruszącym. Jak się nie ma co się lubi... To też miało swą logikę. W przypadku Japończyków istotną rzeczą było to, że rosyjskie okręty przystępowały do bitwy mocno przeładowane węglem (też błąd Rożestwieńskiego - na punkcie węgla miał wręcz obsesję). Siedziały więc głębiej w wodzie i trafienia powyżej pasa pancernego mogły im zaszkodzić.
Poza tym słyszałem też taką opinię, że Togo obawiał się, że Rosjanie będą starali się utrzymywać duży dystans walki. A pociski burzące są tak samo skuteczne na małym jak i dużym dystansie. Coś w tym zapewne jest, aczkolwiek nie sądzę by to był decydujący powód.
Czy to znaczy, że typ "Borodino" był słabo odporny na takie powierzchowne ciosy?
Pancerniki Borodino były "francuskiej budowy", więc kadłuby miały opancerzone w mniejszym stopniu niż okręty "budowy brytyjskiej". To mogło mieć jakieś znaczenie. Z drugiej strony, pomimo pożarów i dużych powierzchownych uszkodzeń były sprawne do końca. No, problemy miał Suworow, ale chyba głównie dlatego, że stracił kominy (ciąg pary w kotłach). Mechanizmy wszędzie jednak były sprawne. Ja bym się rosyjskiej klęski w cechach konstrukcyjnych ich okrętów nie dopatrywał.