janik41 pisze:Jednak rotacja w stylu japońskim była do niczego, co innego gdy najzdolniejsi awansują na dowódców zespołów, a ich miejsce zajmują wyszkoleni zastępcy.
Taka jest idea. Niemniej dojście od promocji do dowodzenia z pominięciem szczebla na lądzie to poważny błąd. Zapoznanie się ze specyfiką pracy sztabowej (i wniesienie doń odrobiny świeżości) daje wyobrażenie o ograniczeniach wynikających z tego, że sztaby tu, a okręty tam. Czasami wyobrażania te przerastają najczarniejsze oczekiwania.
Natomiast droga którą opisujesz jest drogą naturalną. Nie zagłębiam się jak
dokładnie było w cesarskiej flocie, ale obawiam się, że na tak wiele okrętów, dowódców "z przypadku" nie było aż tak dużo. Oczywiście, poruszam się tu w sferze spekulacji, bo rzeczywistość mogła być bardziej ironiczna niż moje najśmielsze przypuszczenia. Jeżeli ktoś dysponuje przebiegiem kariery kilku wybranych dowódców dużych japońskich okrętów to można się pokusić o uproszczoną analizę. Ważne jest, żeby do analizy nie wybierać dowódców z klucza (tzn. nieudaczników), a stworzyć jakąś grupę reprezentatywną.
janik41 pisze:... w czasie walki chyba nie bardzo, podczas bitwy dowódca decyduje sam o zwrotkach i taktyce, przeciwnik prawie nigdy nie chce się dostosować do wcześniej wypracowanych schematów.
Dowódcy działają według określonych, wyuczonych schematów, w większości przypadków korzystając ze zwykłej trygonometrii i arytmetyki podbudowanej teorią prawdopodobieństwa. Aby zorientować się jak zachowuje się okręt w czasie manewrów nie trzeba na nim spędzić lat. Taktyka ma to do siebie, że jest ramowa, a manewry nowatorskie, niestandardowe rzadko wykonywane są świadomie. Głównie dlatego, że przeważnie wiąże się z tym zwiększenie szans przeciwnika, osłabienie własnej siły ognia itd, itp.
Taktyka nie powstaje na gorąco w głowie dowódcy. To dowódca "na gorąco" obrabia taktykę i do pomocy ma odpowiednich specjalistów.
Dobry dowódca potrafi wyjść poza ramy taktyki, ale tak naprawdę nie ma wielu sytuacji uzasadniających takie kroki.
Z reguły w czasie bitwy wygrywa nie ten który wprowadził jakieś innowacje, lecz ten który popełnił najmniej błędów i ten (co tu ukrywać) który miał... szczęście. Zgrabnie powoływał się na to również Hara opisując szkolne błędy które "udało" mu się popełnić.
No i najważniejsze... dowódca powinien mieć... instynkt dowódcy. To akurat najtrudniej oszacować.
Żeby nie było niejasności, nie "bronię" idei rotacji co rok. Wspomniany tu okres dwuletni jest moim zdaniem optymalny w warunkach wojennych. Zresztą, iloma okrętami w czasie niecałych 4 wojennych lat dowodził Hara? Nawet na Amastukaze dowodził nieco ponad dwa lata (z czego 13 miesięcy wojennych). Po nim Tanaka dowodził przez... równy rok. Wiem, że mowa tu o mniejszych okrętach niż pancerniki i lotniskowce, ale dla niszczyciela wyszkolenie dowódcy jest o tyle ważniejsze, że okręty te znacznie częściej wykonywały zadania bojowe. Jedyne co można powiedzieć na jego plus to to, że cały czas siedział na pokładzie. Niemniej wiadomo, że było w czym przebierać, zaś kariera dowódcy pancernika to już szczyt drabiny.
Wracając do Hary, jego wojenna służba to przykład wzorcowego wykorzystania świetnego specjalisty, nieco ponad rok jako dowódca niszczyciela, niewiele więcej jako dowódca dywizjonu i niemal półroczna przygoda z krążownikiem. Gdyby każdy był takim specjalistą to pewnie też trzymano by go na okręcie

. Problem w tym, że człowiek nie maszyna, stąd niektórzy widocznie potrzebowali odetchnąć i nie bronili się przed zejściem na ląd.
Faktem natomiast jest to, że niektórzy pancernikami czy lotniskowcami czasami nie dowodzili nawet pół roku.