Drewno na okręty żaglowe

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Eksploatacja sekwoi była trudna, ale wielkie rzesze bezrobotnych poszukiwaczy złota, którzy skończyli z pustymi rękami, na tyle raźno i skutecznie się do tego zabrały, że w pewnych rejonach drzewom tym błyskawicznie zagroziło wyginięcie! Dostarczanie pełnych pni z gór na samo wybrzeże było istotnie mało realne, lecz szybko zorganizowano tartaki na miejscach wyrębu (lub stosunkowo blisko nich) i z pewnością poradzono by sobie z transportem lżejszych i mniejszych, gotowych półproduktów, jeśliby tylko istniały wtedy lokalne stocznie przejawiające na nie zapotrzebowanie. Szkutnictwo Indian świadomie pominąłem – gdyby brać je pod uwagę, trzeba by też rozpatrywać zalety kory brzozowej do ewentualnego poszywania okrętów ;) ! Nawiasem mówiąc, wielkie czółna Indian z zachodniego wybrzeża dzisiejszych Stanów Zjednoczonych powstawały głównie z tui (żywotnika), nie z sekwoi – co oczywiście nie oznacza, że tych ostatnich drzew w ogóle nie wykorzystywano do tego celu.

Panie Ryszardzie. Zagadkę „sosen flandryjskich” rozszyfrował już kilka postów temu Jefe, a ja dodałem drobny komentarz historyczno-geograficzny. Natomiast mam wątpliwości, co do wykorzystywania w szkutnictwie naszych limb. Istotnie, ma Pan absolutnie rację, że sosny rosnące wysoko w górach były na maszty najlepsze, aczkolwiek żywica nie miała chronić przed morską wodą – przeciwnie, jak już tu wyjaśniałem, drewno na maszty specjalnie składowano w zbiornikach z morską wodą przed obróbką, a duża zawartość żywicy nadawała masztom – póki owa substancja nie wyciekła czy wyschła – sprężystość oraz odporność na słońce, wiatr, owady. Jednak szersza eksploatacja limb w budownictwie okrętowym wydaje mi się wysoce problematyczna. Po pierwsze i najważniejsze, tatrzańskie limby są do tych celów stanowczo za niskie, a ich transport do najbliższych spławnych rzek – trudny, chociaż nie bardzo odległy. Po drugie – aczkolwiek przyznaję, że akurat pod tym względem nie mam wiedzy, piszę to raczej na wyczucie, które może być zawodne – coś mi się nie widzi, aby drzewo to nawet w dawnych czasach występowało w Polsce na tyle powszechnie, by jego transport przez cały kraj, aż do Gdańska, był kiedykolwiek opłacalny w formie tanich półwyrobów, a nie na meble, drogie okładziny itp. Jeśli się mylę, chętnie przeczytam sprostowanie.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
RyszardL
Posty: 2937
Rejestracja: 2004-05-18, 13:58
Lokalizacja: Perth, Australia

Post autor: RyszardL »

Dziękuję, Panie Krzysztofie, za komentarz. Rzecz jasna, czytałem cały wątek, bo chociaż nie "siedzę" w temacie okrętów drewnianych, to jednak historia, co i kiedy powstawało. jest niebywale interesująca.
Ja absolutnie nie mam zamiaru upierać się przy swoim zdaniu na temat owych limb. Bardzo dawno temu gdzieś o tym czytałem, że te nasze górskie sosny były poszukiwanym towarem właśnie na maszty. Pierwszy raz chyba spotkałem się z tym zagadnieniem przy okazji rozwoju kog i holków. Anglia bodaj kupowała przez Gdańsk to drewno na pojedyncze maszty.
To stara sprawa i pewnie dawno nie aktualna.Ten termin, "polskie maszty", dość głęboko mi zapadł w pamięci i dlatego go tutaj przywołałem.
Obawiam się jednak, że wyszedł z tego groch z kapustą, niestety. :-(
UWAGA!
Od 2024 konto prowadzone przez Żonę RyszardaL (Małgorzatę).

====================

http://www.flotyllerzeczne.aq.pl/
http://www.biuletyn2008.republika.pl
"Demokracja to najgorszy z ustrojów - rządy hien nad osłami" Arystoteles
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

E tam, żaden groch z kapustą!
Poddał Pan pod rozwagę ciekawy wątek - przyznam szczerze, że aż tak daleko wstecz, czyli do czasów kog i holków o zdecydowanie na ogół mniejszych wymiarach od 100-dzialowców epoki Napoleona, wcale nie sięgałem. Spróbuję to spenetrować, chociaż coś mi się widzi, że nawet w XVI w. drewno z ziemi krakowskiej stanowiło tylko 8 procent docierającego w ogóle do Gdańska.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Jeszcze o limbie w epoce kog i holków.
Poszperałem trochę, ale obawiam się, że dla tak wczesnych czasów będzie trudno znaleźć udokumentowane informacje. W wiekach średnich miano poważne kłopoty z odróżnianiem gatunków drzew iglastych, współczesne nazwy dopiero się tworzyły (np. angielski świerk – spruce, pochodzi podobno po prostu od drewna sprowadzanego „z Prus”), więc bardzo wątpię, by gdzieś odnotowano akurat limby. To raczej następujący twór myślowy – sprowadzano na maszty sosny z południa Polski, z terenów górskich, ponieważ były lepsze od nizinnych. A skoro najbardziej „górska” z polskich sosen jest limba, więc musiało o nią chodzić – jednak to mocno ryzykowna i mało prawdopodobna hipoteza. Niemal na pewno przez owe tereny górskie rozumiano wyłącznie Beskidy i Góry Świętokrzyskie.
Natomiast wykluczyć jej całkiem nie można. Udało mi się znaleźć dowody, że wysoka jakość sprzedawanego w Gdańsku drewna iglastego na maszty stymulowała jego eksport (pomijając wykorzystywanie w dobrze rozwiniętym szkutnictwie lokalnym) do Europy Zachodniej co najmniej od XV wieku. Wiadomo też, że wieku XV kupcy gdańscy jeździli w sprawie skupu drewna aż do Krakowa i Nowego Sącza, lecz w tym akurat konkretnym przypadku dotyczyło to tylko cisu, wielce cenionego do budowy łuków.
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
RyszardL
Posty: 2937
Rejestracja: 2004-05-18, 13:58
Lokalizacja: Perth, Australia

Post autor: RyszardL »

Panie Krzysztofie, dzięki za pański komentarz.
Jak pisałem, nie mam przed sobą koniecznych tekstów i dlatego wspomniałem o tych masztach trochę na oślep.
Jeżeli pamięć mnie nie zawodzi, jest o tym mowa w książeczce "Od wielkiej karaweli do 19-tysięcznika". Onegdaj kupiłem, bo mnie zawsze interesowała historia Gdańska, jak powstał, kiedy i kto to miasto założył.
Niestety, książka w Polsce i nie prędko będę miał okazję ściągnąć resztę biblioteki. Tak czy inaczej, bardzo jeszcze raz Panu dziękuję za informację.
UWAGA!
Od 2024 konto prowadzone przez Żonę RyszardaL (Małgorzatę).

====================

http://www.flotyllerzeczne.aq.pl/
http://www.biuletyn2008.republika.pl
"Demokracja to najgorszy z ustrojów - rządy hien nad osłami" Arystoteles
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Wielokrotnie w ramach tego tematu poruszany był wątek trwałości drewna szkutniczego, poszukiwań materiałów najlepszych pod tym względem, porównywania rozmaitych dębów wg tegoż kryterium itd.
Dla urozmaicenia parę słów o opłacalności konstruowania drewnianych żaglowców z materiału miękkiego, o znacznie niższej trwałości.

Jedna zaleta jest oczywista – takie okręty i statki były dużo tańsze w budowie, nie tylko z uwagi na niższą cenę samego drewna, ale także z powodu łatwiejszej jego obróbki, co obniżało koszty robocizny.
Druga korzyść nasuwa się niemal równie łatwo – tańszy, obficiej występujący surowiec oraz mniejszy nakład pracy oznaczały znaczne skrócenie czasu budowy.
Oczywiście dla marynarki wojennej - wzbogacającej się tą drogą w jednostki dużo mniej trwałe, słabiej odporne na ogień przeciwnika, dla niektórych gatunków miękkiego drewna szczególnie podatne na wytwarzanie groźnych odłamków, rozbierane na opał już po kilku latach od wodowania - wymienione wyżej zalety nie rekompensowały wad. Tym niemniej w warunkach niedostatku drewna wysokiej jakości (permanentnego albo okresowego) lub nagłej konieczności zwiększenia liczby żaglowców, bądź przy wymuszonych doraźnie oszczędnościach, budowa okrętów wojennych z miękkiego drewna była wystarczająco atrakcyjną alternatywą, by stosowały ją nawet najsilniejsze floty.
Mówiliśmy już tu o kłopotach Rosjan ze zbyt małymi dostawami dębu – i tak nieco gorszego niż angielski, włoski czy amerykański – do portów Morza Białego i Bałtyku, co zmuszało do korzystania w szkutnictwie z drewna miękkiego. Najlepszy okazał się w tym zastosowaniu modrzew. Jak na drzewo iglaste miał on zdumiewającą trwałość, lecz i cena była odpowiednio wysoka.
Brytyjska Royal Navy kilkakrotnie posłużyła się na większą skalę miękkim drewnem do konstruowania okrętów. W 1757 r. zamierzano wybudować 10 małych fregat (28-działowych) jako sprawdzian, czy w razie nagłej potrzeby takie postępowanie umożliwi bardzo szybki wzrost liczby jednostek. Co prawda stocznie prywatne ostro się wzbraniały przed stosowaniem czegoś innego niż dębina (brak doświadczeń w obróbce, obawa, że urzędnicy Admiralicji zechcą obciążyć finansowo właścicieli za oczywisty brak trwałości), więc ostatecznie powstało tylko 5 takich okrętów (w stoczniach królewskich). Oficjalnie zbudowano je z „jodły bałtyckiej” – czyli najprawdopodobniej z sosny pospolitej i świerku -przy użyciu standardowych projektów, aczkolwiek nieco zmodyfikowanych pod kątem przyspieszenia prac. Eksperyment powiódł się znakomicie, bowiem w sytuacji, gdy przeciętnie konstruowanie jednostek tego typu zajmowało około 13 miesięcy, wspomniana piątka powstała w rekordowym czasie 4 miesięcy. Oczywiście nikogo nie zaskoczyło, że fregaty te służyły krótko – około 8-9 lat, kiedy ich dębowe kuzynki - średnio ponad 33 lata!
Początek wojen z Rewolucyjną Francją, po stosunkowo długim okresie pokoju, a potem włączenie się do zmagań na morzu Republiki Batawskiej, były kolejnymi okresami, gdy Brytyjczycy sięgnęli po miękkie drewno dla przyspieszenia budowy okrętów. Mniej niż po tygodniu od podjęcia decyzji o wystąpieniu przeciwko Holendrom (1795), admiralicja nakazała szybką budowę z „jodły” sześciu fregat w stoczniach prywatnych. Znowu jednak natrafiono na niechęć prywatnych szkutników, którzy podejrzliwie odnosili się do takiego materiału konstrukcyjnego. W rezultacie musiano je zbudować w stoczniach królewskich. Program obejmował pary okrętów budowanych wg istniejących już planów: 32-działowe miały powstać jako należące do typu Alcmene, 36-działowe w typie Amazon oraz 38-działowe w typie Artois, co pozwalało na równoległe porównywanie pod każdym względem z niemal identycznymi jednostkami dębowymi. Fregaty formalnie z „jodły” miały zresztą wiele istotnych elementów konstrukcyjnych z dębu i wiązu, a dębowe – z drewna drzew iglastych - ale to już temat na inną okazję. Spośród 10 brytyjskich fregat 38-działowych typu Artois ostatecznie trójkę wykonano z „jodły”. (Dla siedmiu fregat dębowych tej grupy przeciętny czas służby jednostek, które nie uległy katastrofom, wynosił ponad 21 lat, podczas gdy trzy „jodłowe” przetrwały średnio po 10 lat 3 miesiące).
Do miękkiego drewna szkutniczego na kadłuby Anglicy powrócili w 1804 r., zamawiając z „jodły” osiem małych fregat 32-działowych.
Zdobyte doświadczenia brytyjska marynarka wykorzystała też w wojnie amerykańsko-angielskiej 1812-1814. Royal Navy, obciążana niezliczonymi zadaniami na całym świecie, tocząc walki z prawie całą Europą, stanęła teraz w obliczu kolejnego przeciwnika, wprawdzie skromnego liczebnie, lecz bardzo sprawnego, a ponadto mającego możliwość wypuszczania całych hord korsarzy. Anglicy musieli SZYBKO wzbogacić się o wiele małych jednostek, a także o garść nietypowych fregat, które dałoby się uzbroić tak potężnie, jak ich amerykańskie odpowiedniczki. Wobec wielkich utrudnień w handlu bałtyckim, wywołanych blokadą kontynentalną Napoleona, Brytyjczycy użyli teraz miękkiego drewna pochodzącego z Ameryki Północnej (nie tylko kanadyjskiego, bowiem już od 1805 r. Urząd Marynarki zaczął skupować w USA sosnę smołową, od 1808 sosnę czerwoną, a od 1809 sosnę żółtą, miał więc w 1812 duże zapasy), które okazało się mieć jeszcze mniejszą trwałość niż gatunki rosnące nad Bałtykiem. Tym razem stocznie prywatne partycypowały w budowie, ale drewno dostarczały im stocznie królewskie. Często mówiono ogólnie o „jodle” lub sośnie, jednak spotyka się też konkretne specyfikacje – najwięcej jednostek powstało z sosny czerwonej, niektóre z sosny żółtej, nieliczne z sosny smołowej. Znowu z pełnym sukcesem udało się zaspokoić nagłą potrzebę wojenną, ponownie też nikogo nie zdziwiłby fakt bardzo krótkich okresów służby tych fregat (poniżej 5 lat!), gdyby nie… nastanie ogólnego pokoju. Po dramatycznie wysokich wydatkach państwowych ponoszonych w ciągu dwudziestu lat niemal ciągłych wojen, cała Wielka Brytania musiała „zacisnąć pasa”. Teraz pieniądze „zmarnowane” na budowę okrętów rozpadających się w kilka lat po zwodowaniu stanowiły fantastyczny argument demagogiczny w ustach opozycji politycznej, jak w każdej demokracji oraz we wszystkich czasach mającej w nosie prawdę i logikę (bez względu na to, kto aktualnie znajdował się rządzie, a kto chciał w nim być, skoro najważniejszym celem było zdobycie władzy, a wszak „cel uświęca środki”).
Francuska marynarka wojenna miała z miękkim drewnem szkutniczym podobne doświadczenia, jak brytyjska. Już w 1731 minister Maurepas wezwał do budowy okrętów królewskich w Kanadzie, gdyż francuscy osadnicy potrafili drzewa z tamtejszych puszcz przekształcać w swoje całkiem udane statki handlowe i rybackie. Chodziło nie tylko o „niewyczerpane” zasoby leśne Nowej Francji, ale i o redukcję kosztów w stosunku do drogiej dębiny. Wezwanie podjęto, lecz krótkotrwała budowa francuskich okrętów wojennych w Quebeku w latach 1739-1757 nie stała się sukcesem, delikatnie mówiąc. Za główną przyczynę uznano (słusznie lub nie) dużo niższą jakość użytych materiałów - białego i czerwonego dębu, wiązu, brzozy i świerku – w porównaniu z dębem europejskim.

Lecz wszystko wyżej napisane odnosi się do rezultatów mniej lub bardziej oczywistych. Natomiast okręty zbudowane z miękkiego drewna okazały się też mieć interesujące cechy żeglarskie, nieco mniej znane. Otóż były przede wszystkim dużo lżejsze (ówczesna sosna używana do budowy żaglowców miała ciężar właściwy – zależny, rzecz jasna, od stanu wysuszenia – sięgający tylko około 60 procent ciężaru dębu). Dzięki temu w tych samych warunkach zanurzały się mniej, miały wyższą wolną burtę i wyżej nosiły swoje furty (różnica dla fregat wynosiła około 1 stopy), ze wszystkimi tego zaletami. Co prawda rzadko z nich korzystano, gdyż w większości wypadków – obawiając się skutków odmiennego wytrymowania - obciążano owe okręty po prostu dodatkową porcją balastu albo… cięższą artylerią, co mogło być bardzo istotnym argumentem! Taka praktyka miewała dobre i złe strony. Żaglowce zbyt miękkie zyskiwały potrzebną sztywność, a za słabo uzbrojone – niezbędny wzrost siły ogniowej. Lecz były i poważne kontrargumenty – fregaty zaprojektowane dobrze (czyli większość) stawały się przesztywnione, co stwarzało wielkie niebezpieczeństwo dla ich want i masztów. Ponadto paskudnie się wtedy kołysały, tak utrudniając korzystanie z dział, że na niektórych jednostkach sosnowych wręcz obniżono kaliber armat, zamiast go zwiększać. Cięższa artyleria mogła również dodatkowo osłabiać i tak już niską wytrzymałość struktury jednostek z „jodły”. Lekkie fregaty brytyjskie z miękkiego drewna wykazywały też podobne cechy do dębowych, lecz skonstruowanych z wąskich (i rzadko rozstawionych) belek fregat francuskich – przy pełnych wiatrach były wyraźnie szybsze od standardowych jednostek tego samego typu, w ogóle nieźle się spisując na spokojnym morzu, aczkolwiek w zamian gorzej trzymały się wiatru i kiepsko się zachowywały (łącznie z nieproporcjonalnie dużym spadkiem prędkości) na wodach wzburzonych.

Następnym razem o zaletach i powodach budowy żaglowców HANDLOWYCH z miękkiego drewna, które to racje były jeszcze ciekawsze. Oczywiście dla tych, którym powyższy wywód wydał się strasznym nudziarstwem :lol: , końcowa uwaga może brzmieć jak ironia, ale trudno.
Krzysztof Gerlach
Ostatnio zmieniony 2009-08-04, 12:09 przez Krzysztof Gerlach, łącznie zmieniany 1 raz.
AndrzejNS
Posty: 42
Rejestracja: 2009-05-09, 21:41

Post autor: AndrzejNS »

Witam. Panie Krzysztofie pan nigdy nie "nudzi". Z niecierpliwością czekam na dalsze posty w tym i pozostałych tematach. Temat niezmiernie ciekawy.
Nowak Krzysztof
Posty: 2316
Rejestracja: 2004-08-26, 21:03
Lokalizacja: Częstochowa

Post autor: Nowak Krzysztof »

Witam, taką książeczkę znalazłem :
http://books.google.com/books?id=DmYDAA ... q=&f=false
Pozdrowienia, Krzysztof Nowak.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Bardzo ciekawa książeczka, aczkolwiek ze względu na datę wydania pewne rzeczy, które autorowi wydawały się "niezaprzeczalnymi prawdami", już takimi nie są :-) . Ale jako świadectwo postrzegania problemu w tamtych czasach - znakomita.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Także w budowie żaglowców handlowych od wczesnego Średniowiecza przeważał dąb. Podobno wszystkie zachowane dłubanki i prymitywne łodzie z wybrzeży bałtyckich i Morza Północnego są z dębiny, aczkolwiek nie wiem jaki wpływ na to wywarła po prostu nadzwyczajna trwałość tego materiału. W każdym razie dla średniowiecznych szkutników dąb miał jeszcze większe zalety niż dla pracujących później, ponieważ wielkie piły przerabiające pnie na klepki to stosunkowo bardzo świeży wynalazek. W czasach kog i holków istniały tylko siekiery i kliny. Należało je wbijać wzdłuż pnia tak umiejętnie, aby „sam” rozłupywał się na odpowiednie kawałki, potrzebujące już tylko nieznacznego wygładzenia, aby stały się potężnymi plankami tworzącymi burty okrętów. Jedynym drzewem nadającym się znakomicie do takiej obróbki był dąb.
Tym niemniej w tych samych czasach, na wybrzeżach Morza Egejskiego i zapewne na innych terenach rejonu śródziemnomorskiego, budowano statki w oparciu o solidny szkielet, gdzie poszycie było znacznie cieńsze i lżejsze. Stępkę, wręgi i inne ważne elementy strukturalne wykonywano z dębiny, jednak klepki burt, pokłady itp. były z sosny, cyprysów czy innego miękkiego drewna. Dawało to oczywiście przyspieszenie budowy i obniżkę kosztów.
Od XIV w. te dwa nurty konstrukcyjne zaczęły dawać hybrydy, łączące najlepsze cechy, najpierw na Morzu Śródziemnym, od następnego stulecia na Północy. Szkutnicy północnoeuropejscy mogli już rozważać zalety używania miękkiego drewna, chociaż pierwszy spektakularny przykład pochodzi dopiero z końca wieku XVI.
Cywilni właściciele statków byli w stanie patrzeć na kwestię kosztów budowy i eksploatacji znacznie swobodniej, niż mogły to robić władze państwowe. Nawet w czasach, gdy całe kraje traktowano jako prywatną własność władcy, różnorodne potrzeby tak wielkich organizmów były ogromne, należało więc dobrze pilnować, by bardzo kosztowne okręty nie przyczyniały się do marnotrawstwa. Ponieważ postęp techniczny następował dość powoli, trwałość żaglowców wojennych pozostawała priorytetem we wszystkich normalnych warunkach. Tymczasem prywatny armator mógł kierować się wyłącznie własną księgą przychodów i rozchodów. Nie potrzebował eksploatować jednego żaglowca przez 30 lat, tylko zwyczajnie przestawał łożyć na jego remonty, gdy stawało się to zbyt kosztowne i kupował – lub wynajmował – inny. Warunki handlowe (w przeciwieństwie do sposobów prowadzenia wojen) zmieniały się dynamicznie. Czasem opłacało się mieć jedną czy dwie wielkie karaki do wożenia towarów masowych (sól, zboże, drewno), a w parę lat później rachunek ekonomiczny wskazywał na większy sens eksploatacji flotylli małych stateczków rozwożących lokalne wyroby czy produkty połowów, polowań itd. Przy chwilowych wysokich frachtach i popycie na usługi transportowe korzystne było zakupić kilka jak najtańszych statków, których sprzedaż – po spadku koniunktury – była łatwiejsza i przynosiła mniejsze straty niż kosztownych jednostek z litego dębu. Ówczesny poziom nawigacji (określanie pozycji na morzu, znajomość akwenów, oszczędzanie na pensjach i wyżywieniu załogi) powodował też bardzo liczne katastrofy. Utrata taniego statku z miękkiego drewna oznaczała oczywiście mniejszy cios finansowy.
Jednak za takimi jednostkami przemawiały nie tylko niższe koszty budowy. Jak wspomniałem wcześniej – przy okazji omawiania właściwości żeglarskich okrętów wojennych – cechą wyróżniającą żaglowców z drewna miękkiego była lekkość. Na fregatach budowanych dokładnie wg planów opracowanych w oryginale dla dębowych bliźniaczek, owa właściwość mogła być równie dobrze błogosławieństwem, jak kłopotem. Lecz statek handlowy dało się od razu tak zaprojektować, by uwzględnić fakt użycia lżejszego materiału budulcowego. Lekki kadłub oznaczał zaś większą masę towarów, jakie dało się załadować na jednostkę o identycznej wyporności całkowitej. W efekcie wzrastały zyski z eksploatacji.
Chyba jako pierwsi zrozumieli to na dużą skalę Holendrzy. Ich słynne fluity, budowane od 1595 r. (najpopularniejszy typ statku w wieku XVII, wykorzystywany jeszcze w połowie następnego stulecia) konstruowano – dla obniżenia kosztów – z taniego drewna, czyli „jodły” zamiast dębu.
Nie sposób zajmować się tu historią całego cywilnego budownictwa okrętowego w epoce żaglowców (przechodzącego pod względem materiałowym różne koleje, ponieważ wraz z przeniesieniem się głównych szlaków handlowych na oceany znowu wzrosła wartość dębiny, z uwagi na jej wytrzymałość i twardość – względną odporność na świdraki), lecz kolejna duża fala konstruowania statków z miękkiego drewna związana była ze specyfiką puszcz kanadyjskich.
Kanada miała wspaniałe lasy (zawsze zresztą myślałem, że nadal ma, ale kolega Jefe zarysował nam ponury tego obraz), nie obfitujące jednak w dobre dęby. Na ogół próby korzystania z kanadyjskiej dębiny kończyły się względnym niepowodzeniem – w porównaniu z europejską gniła szybko (zwłaszcza podatna była na tzw. „suchy mursz”). Jednak tutejsi szkutnicy szeroko korzystali z łączenia wielu gatunków drewna na jednym żaglowcu. Doświadczenie mówiło, że taka praktyka jest bardzo niekorzystna dla konstruowania jednostek o założonej wysokiej trwałości (głównie okrętów wojennych), lecz sprawdzała się na innych. Np. już w 1798 zbudowano w Pictou (Nowa Szkocja) bardzo duży, 600-tonowy statek, o dnie wykonanym z dębu i czarnej brzozy, zaś górnych częściach burt, pokładnikach itd. sporządzonych całkowicie z sosny smołowej. Nie miał zapewne trwałości drewnianych żaglowców cywilnych budowanych ówcześnie w Anglii, Walii, Szkocji czy USA przede wszystkim z dębu lub teku (z pewną ilością miękkiego drewna na pokłady i wyposażenie wewnętrzne), lecz nie ustępował im jakością, a był wyraźnie tańszy.
Wielki boom przeżyło kanadyjskie budownictwo statków z miękkiego drewna w latach 1840-tych. Głównym wykorzystywanym do tego drzewem był modrzew amerykański (Laris laricina = Laris americana), występujący pod przeróżnymi nazwami, przede wszystkim tamarac i hackmatack, ale także cypress, a nawet juniper, chociaż są to naprawdę właściwe nazwy innych gatunków. Modrzew amerykański był lekki i – jak na drzewo iglaste – bardzo trwały (trafiały się niekiedy statki modrzewiowe eksploatowane po 30 i 40 lat!). Budowane z niego klipry z Nowego Brunszwiku odznaczały się też całkiem dobrą wytrzymałością. Bezwzględna eksploatacja tych drzew zmusiła szybko do ograniczenia ich zastosowania tylko do węzłówek okrętowych, a względem pozostałych ważnych elementów czołową rolę przejął na statkach kanadyjskich świerk czarny (Picea mariana).
Oczywiście korzystano też z wielu innych gatunków – dobrze zachowującej się pod wodą brzozy czarnej na stępki, denniki i dolne poszycie; importowanych amerykańskich dębów (wirginijskiego i białego) na dziobnice, tylnice, nadstępki i pokłady najlepszych jednostek; sosny smołowej na pokłady; sosny wejmutki do wykańczania wnętrz oraz na pokłady i maszty; sosny czerwonej okazjonalnie na poszycie; buku i wiązu na partie zanurzone; żywotnika zachodniego (zwanego białym cedrem) na górne części wręgów itd.
W owym czasie można wyróżniały się dwa podstawowe nurty w kanadyjskim budownictwie okrętowym. Jednym była masowa produkcja niezwykle tanich i bardzo marnej jakości (z najgorszych materiałów) transportowców drewna. Budowę prowadzono w zasadzie bezgotówkowo (wszyscy projektanci, dostawcy, robotnicy mieli zapewniony udział w podziale pieniędzy za sprzedaż), przeprowadzano statek do Wielkiej Brytanii i sprzedawano po niskiej cenie, dającej jednak wysoki zysk przy tak drastycznie obniżonych kosztach. Nabywcy eksploatowali te pokraki krótko, czasem tylko rok lub dwa, ale też zyskiwali, bowiem przy niskiej cenie zakupu fracht pokrywał ją z nawiązką. Na dodatek nie mieli kłopotów ze zbytem zużytych statków, które kupowała specjalna kategoria ludzi (jeśli można tu użyć tego słowa). Ci ostatni ubezpieczali je jak tylko się dało najwyżej i wysyłali w morze z niepłonną (na ogół) nadzieją, że już nie powrócą. Odszkodowań rodzinom pomordowanych w ten sposób marynarzy nikt nie płacił. Nie znam się na współczesnej żegludze, ale coś mi się widzi, że zwyczaj ten nie jest wyłącznie historyczny.
Drugi nurt to budowanie w Kanadzie – w tym samym czasie – znakomitych żaglowców, najlepszych jakie się dało przy użyciu miękkiego drewna. Oczywiście nie mogły się one równać pod względem trwałości z angielskimi lub amerykańskimi statkami dębowymi, ale ciągle były od nich dużo tańsze, a z uwagi na obfitość surowca miały też przeciętnie znacznie większe wymiary niż angielskie. Użycie modrzewia amerykańskiego mogło zapewnić w rejestrach Lloyda maksymalnie klasyfikację 6A1 czy 8A1 (tzn. 6 lub 8 lat w klasie A1), kiedy świetne brytyjskie statki z dębu potrafiły uzyskiwać klasyfikację 12A1 i 13A1. Jednak te ostatnie były nie tylko droższe, lecz i znacznie dłużej się je budowało (czasem budowa trwała ponad rok z uwagi na trudniejszą obróbkę), co okazało się mieć decydujące dla niektórych lat znaczenie.
Otóż od około połowy XIX wieku w żegludze światowej pojawiło się wiele okresów wysokiej a zarazem dość krótkotrwałej koniunktury. Gorączka złota w Kalifornii, wojna krymska w Europie, gorączka złota w Australii – to tylko niektóre z przyczyn gwałtownego wzrostu frachtów, po których zazwyczaj następował dramatyczny spadek. Armator, który chciał zarobić w okresach zwyżki, musiał błyskawicznie nabyć dużo statków (a nie mógł tego robić „na zapas” – poza największymi firmami – ponieważ zjadłyby go koszty utrzymania). Jeśliby zamówił trwałe, dębowe jednostki w stoczniach europejskich, ich budowa mogłaby potrwać do końca pomyślnego okresu, a on straciłby szansę wielkiego zysku, przejętego tymczasem przez innych. Szeroko stosowaną praktyką – przynajmniej przez armatorów brytyjskich – stało się więc zlecanie niespiesznego konstruowanie żaglowców z dębu (mających służyć na co dzień) w rodzimych stoczniach, a zarazem kupowanie względnie tanich statków z miękkiego drewna do szybkiego wypełniania luk podczas krótkotrwałych (ale licznych!) okresów prosperity. Ich niższa trwałość nie była wielką przeszkodą, ponieważ w epoce niebywałego rozwoju żeglugi światowej zawsze znajdowały się mniej wymagające szlaki, na których eksploatowano je potem z zyskiem aż „do zarżnięcia”.

Koniec tego wątku (tzn. celowości stosowania miękkiego drewna szkutniczego), przynajmniej w moim wydaniu.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Ponieważ temat o miarach okrętowych jest ciężki, trochę mało wakacyjny, dla odmiany lekka i łatwa zagadka o drewnie szkutniczym XVIII wieku.
Jak wiadomo, Anglicy w tamtym stuleciu bardzo cenili drewno sprowadzane znad Bałtyku. Chociaż często nazywali je pruskim, pochodziło zarówno z rzeczywistych Prus, jak z Beskidów, Zamojszczyzny i innych ziem polskich, a nawet litewskich i ruskich. Równocześnie, na najważniejsze elementy strukturalne kadłuba Brytyjczycy nadal preferowali swój dąb. W prawie całej Europie i Ameryce trudności transportowe ograniczały pozyskiwanie drewna na budowę okrętów do stosunkowo wąskich obszarów po obu brzegach spławnych rzek. Pytanie brzmi: dlaczego w Polsce ta ciągle opłacalna odległość od spławnej rzeki była wtedy znacznie większa niż w Wielkiej Brytanii?
Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Maciej3
Posty: 4909
Rejestracja: 2008-05-16, 11:36

Post autor: Maciej3 »

A może dlatego że:
1. Bo łatwiejszy teren, dzięki czemu ciągnięcie pni końmi było łatwiejsze
2. Bo chłopi nie mieli co robić ( przez większą część czasu niż w Anglii, czemu i czy na pewno nie wiem :) ), dzięki czemu można było ich zatrudnić do tej pracy.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Ad 1) Podejrzenie, że polskie ścieżki górskie mogły być łatwiejszym terenem do ciągnięcia pni drzewnych niż angielskie równiny nad Tamizą wydaje mi się wysoce nieprawdopodobne :) !
Ad 2) Ciepło, ciepło, aczkolwiek na pewno chłop polski nie miał więcej wolnego czasu niż chłop angielski!
Krzysztof Gerlach
AndrzejNS
Posty: 42
Rejestracja: 2009-05-09, 21:41

Post autor: AndrzejNS »

Witam.
Strzelam. Musiał odrobić pańszczyznę dla pana? Czyli w ramach powinności jego praca była tańsza niż chłopa w Anglii.
Ramond
Posty: 240
Rejestracja: 2007-12-12, 17:53
Lokalizacja: Wrocław

Post autor: Ramond »

Czyżby kwestia powinności pańszczyźnianych?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Tak jest, obaj Panowie macie rację!
W Polsce ciągle wtedy chłopów obowiązywała pańszczyzna, w Anglii zniesiona już w XV w. W rezultacie polski feudalny właściciel lasu miał niemal całkiem DARMOWĄ siłę roboczą. Chłopom nie płacił NIC w ogóle, a jedyne koszty jakie ponosił przy transporcie wiązały się z wyżywieniem (bardzo marnym, więc tanim). Z zachowanych dokumentów jasno wynika, że chłopi realizowali zwózkę przy pomocy własnych zaprzęgów, często także nocami (by oszczędzić na czasie), zaś wszelkie straty (zamęczone konie, zniszczone uprzęże, okaleczeni ludzie) obciążały ich, a nie właściciela ziemi i drewna, który wzruszał ramionami. Oczywiście do pewnej granicy, ponieważ w zbyt dużej skali mogło się to potem odbić na jakości prac polowych, a więc plonach.
W XVIII w. w Wielkiej Brytanii nie było już żadnych chłopów poddanych, zatem każdemu za pracę trzeba było zapłacić. Najwięksi feudałowie musieli posługiwać się rachunkiem kosztów i dochodów, jak wszyscy.
Krzysztof Gerlach
ODPOWIEDZ