Napiszę teraz coś o charakterze apelu do osób zainteresowanych II wojną na Zachodzie, żeby – jeśli to możliwe – raz na zawsze wyzbyły się mitu na temat amerykańskich pilotów szybowcowych. Mit ten tkwi bardzo mocno i jak to mit sieje spustoszenie umysłowe. Zgodnym chórem pochwaliliśmy dorobek Tadeusza Królikiewicza w jego publicystyce szybowcowej, ale w PRL czasami trzeba było pisać tak, żeby pasowało do ogólnej wizji peerelowkiego świata z osadzonym u nas dobrem i mądrością, a z osadzonym gdzie indziej złem i głupotą. Było, minęło, nie ma co roztrząsać. Ale zostały po tym rzeczy, jakie przez długie lata będą podawać nieprawdziwe informacje. Stąd mój apel, aby nie przyswajać rzeczy nieprawdziwych na temat pilotów szybowcowych USAAF.
Na stronie 194 książki „Szybowce transportowe” jest taki fragment tekstu:
„Piloci szybowców amerykańskich nie byli przygotowani do walki, włączali się do niej na własną rękę, albo zatrudniano ich przy przygotowywaniu lądowisk i wyładowywaniu szybowców lub w miarę możliwości ewakuowano. Przytaczanym faktem jest turystyka z aparatem fotograficznym w ręce, uprawiana w Nijmegen przez amerykańskich pilotów szybowcowych po lądowaniu podczas operacji Market-Garden, gdy dalej na północ brytyjski pułk pilotów szybowcowych brał udział w walkach na równi ze spadochroniarzami i piechotą szybowcową i stracił w nich zabitych, rannych i zaginionych przeszło 700 ludzi (z 1100, którzy wylądowali)”.
A teraz krok po kroku prześledzimy informacje z tego tekstu.
Tadeusz Królikiewicz pisze:Piloci szybowców amerykańskich nie byli przygotowani do walki, włączali się do niej na własną rękę...
Jest to całkowita nieprawda i szkoda, że to poszło w dobrej książce.
Żadnego „włączania się do walki na własną rękę” być nie mogło, bo byłoby to karalne już choćby w świetle tego, że piloci szybowcowi USAAF zawsze mieli precyzyjne rozkazy co do tego, co mają robić po wylądowaniu gdyby jeszcze byli zdolni do chodzenia. Nie można oczywiście wykluczyć jakichś incydentalnych walk pojedynczych pilotów w ramach samoobrony, ale takie przypadki nie mogą być opisywane jako system funkcjonowania pilota szybowcowego USAAF na polu walki, a tak to brzmi w książce „Szybowce transportowe”.
Najgorszych jest jednak osiem pierwszych wyrazów tego zdania do przecinka. Nie ma tam ani słowa prawdy. Amerykańscy piloci szybowcowi byli przygotowani do walki tak samo dobrze, jak piloci brytyjscy, a może nawet lepiej, bo „materiał ludzki” był w Stanach Zjednoczonych wprost nieprzebrany do selekcji najlepszych kandydatów i było rzeczą nie do pomyślenia, aby pilotem szybowcowym został ktoś wzrostu metr pięćdziesiąt w czapce brytyjskiego policjanta, a w brytyjskim Glider Pilot Regiment rzeczy takie były jak najbardziej do pomyślenia.
Każdy żołnierz USAAF, w tym każdy członek personelu latającego, był jak najbardziej przygotowany do walki na lądzie, bo był w tym szkolony według programu typu AN (Army-Navy), czyli w miarę ujednoliconego programu dla załóg lotniczych USAAF, USN i USMC, z tym tylko wyodrębnieniem, że dla dwóch ostatnich formacji dochodziło jeszcze ekstremalne szkolenie survivalowe profilowe dla Pacyfiku. Dlatego każdy pilot szybowcowy USAAF mógł walczyć (i czasami walczył, o czym poniżej), jak normalny piechociarz, bo przechodził normalną piechociarską unitarkę i dalsze szkolenie wojsk lądowych. Pilot z programu AN szkolony był nawet w walce wręcz i to bardzo dobrze – wręcz z elementami boksu, zapasów, savate i ju-jitsu – np. wroga atakującego go karabinem z osadzonym bagnetem musiał powalić gołymi rękami, więc nie da się pisać w Polsce, że amerykański pilot szybowcowy to laluś z aparacikiem fotograficznym. Pilot taki był szkolony w strzelectwie z każdej broni piechoty – od strzelb gładkolufowych, poprzez karabiny i karabinki samopowtarzalne, aż po pistolety maszynowe i bazooki p-panc.
Oficer-pilot szybowcowy USAAF był na czas desantu ubrany identycznie, jak szeregowiec wojsk lądowych i był kompletnie wyposażony do walki. Miał te same noże albo bagnety, co piechota, miał broń krótką i najczęściej pistolet maszynowy. Miał na głowie normalny hełm M1 wojsk lądowych, albo podkradziony spadochroniarzom hełm M2 lub M1C (bo pilotom on się nie należał), który mocniej trzymał się na głowie, a dla pilota szybowcowego była to rzecz ważna, jako że to on był pierwszym punktem kontaktu z obiektami terenowymi w razie lądowania z kolizją.
Kompletnie nic nie znaczącymi wyjątkami od tego mogli być gdzieś przez kogoś zauważeni i „rozdmuchani” w kiepskiej publicystyce do niebotycznych rozmiarów tacy piloci szybowcowi, o jakich wspomniałem wcześniej – ludzie wrobieni w desant nagle i wyrwani z fotela II pilota C-47. Tacy faktycznie bywali podczas desantów – ubrani w półbuty i spodnie garnizonowe, szykowne kurtki lotnicze A-2, eleganckie szaliki i inną galanterię, byli wściekli jak nie wiadomo co, bo byli po południu umówieni z brytyjskimi pannami i już ładnie ubrani, a tu wywleczono ich z C-47 i znaleźli się w pantofelkach w piekle. Ale z takich incydentalnych obrazków nie można dziś tworzyć wizji pilota szybowcowego USAAF nie przystosowanego do pobytu na polu walki, bo to jest po prostu fałsz.
Poniżej są zdjęcia z lat 1942-43 ze szkolenia personelu USAAF. Nie wiem wprawdzie, czy są to akurat piloci szybowcowi, ale nie ma to żadnego znaczenia, bo szkolenie takie było obowiązkowe dla wszystkich w USAAF. Naszywki USAAF wyraźnie zresztą widać na przedostatnim zdjęciu. Widzimy szkolenie od zaprawy i unitarki, aż po strzelectwo. Mięczaków do tego fachu nie brano, tylko absolwentów college’ów i sportsmenów najbardziej kontaktowych, by nie powiedzieć brutalnych sportów, bo tłumy do biur rekrutacyjnych napierały i można było w kandydatach na lotników przebierać jak na bazarze. Na zdjęciu ostatnim są piloci szybowcowi, którzy uczą się strzelać z wkm-u M2HB.
Tadeusz Królikiewicz pisze:[...] albo zatrudniano ich przy przygotowywaniu lądowisk i wyładowywaniu szybowców lub w miarę możliwości ewakuowano
Następuje tu kolejne olbrzymie nieporozumienie. Nigdy programowo nie „zatrudniano pilotów szybowcowych przy przygotowywaniu lądowisk” i to z dwóch powodów. Po pierwsze pilot szybowcowy USAAF był szkolony do lądowań także na lądowiskach nie oznakowanych, a więc również nie poddanych badaniom przez fachowców od lądowisk, a po drugie do oznaczania lądowisk szybowcowych byli w US Army wyłącznie „pathfinderzy”. To oni w ramach szkolenia latali w kabinach samolotów C-47 stojąc za pilotami i odbierali od nich nauki, czego pilot oczekuje od „pathfindera”, to ich uczono rozpoznawania kierunku wiatru dla pilotów, to oni taszczyli odblaskowe płachty do wykładania litery „T” dla pilotów szybowcowych i to oni te litery mieli obowiązek wykładać na lądowiskach zgodnie z kierunkiem wiatru.
Tadeusz Królikiewicz pisze:Przytaczanym faktem jest turystyka z aparatem fotograficznym w ręce, uprawiana w Nijmegen przez amerykańskich pilotów szybowcowych po lądowaniu podczas operacji Market-Garden
W roku 1936 ruszyła w Stanach Zjednoczonych kampania reklamowa z pogranicza kampanii komercyjnej i społecznej pod hasłem „Aparat fotograficzny dla każdego”. Wiązało się to z ogólną kulturą informacyjną demokratycznego państwa i bardzo podobna kampania obowiązywała także w dziedzinie radiofonii z podobnym hasłem „Radioodbiornik dla każdego”. Ceny popularnych aparatów fotograficznych przed wojną spadły w USA poniżej 0,5 USD, więc jak można było nie kupić sobie aparatu jadąc na taką „przygodę”, jak wojna? Nie da się w warunkach amerykańskich stawiać jakimkolwiek żołnierzom tego państwa ironicznego zarzutu, że byli „turystami z aparatami fotograficznymi”, bo jest to niepoważne. Każda walcząca wtedy nacja byłaby takimi „turystami”, gdyby tylko była jej od losu dana taka struktura cen i zarobków wraz z olbrzymią ofertą rynkową, jak miało to miejsce w międzywojennych Stanach Zjednoczonych. Są to zjawiska całkowicie obce Europie, a już szczególnie środkowej, o wschodniej nawet nie wspominając, ale właśnie przez pryzmat własnych doświadczeń wschodnioeuropejskich są w Polsce pisane ironiczne niedorzeczności na temat amerykańskich pilotów szybowcowych i szerzej mentalności amerykańskich sił zbrojnych. Jest to taka tęsknota, albo może nawet zazdrość, że „oni mieli tak dobrze”, a my nie. Po nowelizacji różnych ustaw wojskowych z 1942 r. pilot USAAF np. w randze podporucznika miał podstawowe uposażenie 150 dolarów miesięcznie plus 50 proc. uposażenia jako dodatek za służbę w powietrzu plus kolejne 10 proc. uposażenia jako dodatek za służbę poza granicami USA.
Teraz należy sobie to zestawić z informacją, że na przykład ówczesny amerykański aparat fotograficzny UniveX Model A firmy Universal Camera kosztował 39 centów. Czy nie kupilibyście sobie takiego aparatu mając uposażenie pilota i jadąc na wojnę? 39 centów kosztował on jednak na rynku, ale nie w wojskowych sklepach PX, gdzie żołnierze amerykańscy mieli do dyspozycji tysiące dóbr konsumpcyjnych po cenach produkcji bez żadnych marż, bo różnicę dofinansowywał Pentagon. Tym sposobem w sklepie wojskowym aparat mógł kosztować 25-30 centów. Takie rzeczy nie mieszczą się w głowie publicystom europejskim, a już szczególnie ze ściany wschodniej. I tak samo Europejczykom – wychowanym tylko na kulcie firm Leitz/Leica – nie mieści się w głowie to, ile było amerykańskich firm produkujących popularne aparaty fotograficzne, a było ich tyle:
- Candid Camera
- International Radio
- Polaroid
- Keystone
- Eastman Kodak
- Universal Camera
Takie zjawiska Europejczykom, i niestety do dziś wielu europejskim publicystom historycznym, nie mieszczą się w głowach. Bierze się to stąd, że w przedwojennej Ameryce struktura cen i płac była taka, że wszystko było relatywnie dużo tańsze niż w Europie i było łatwo osiągalne dla różnych warstw społecznych. W przedwojennej Europie radio i aparat fotograficzny to już było „coś” w gospodarstwie domowym, a w Stanach Zjednoczonych to było nic – było jak najbardziej popularnym przedmiotem codziennego użytku. W Polsce na zawodach lotniczych bardzo prosty aparat fotograficzny bywał główną nagrodą i było to „wielkie halo” jeszcze w latach 50. (czego dowód mam w domu), gdy w Stanach Zjednoczonych organizator jakiejkolwiek imprezy konkursowej spaliłby się ze wstydu, gdyby miał komuś dać prosty aparat fotograficzny jako jakąkolwiek nagrodę. W takie zjawiska z Europy zapewne nie uwierzyliby Amerykanie, tak jak w Polsce nie chce się wierzyć, że dla Amerykanina lat 30. aparat fotograficzny był jak maszynka do golenia, był najpospolitszą z możliwych rzeczy.
Dlatego w 19. roku nowej względnie normalnej Polski proponuję już nie pastwić się na peerelowski sposób nad amerykańskim żołnierzem czasu II wojny i przestać już wiecznie zazdrościć mu, że miał więcej papierosów, więcej batoników, więcej prezentów dla panien w wyzwalanych miastach i więcej aparatów fotograficznych. Miał i już. Miał przez zrządzenie losu, który osadził go w takim miejscu i czasie, że miał, a wieczne naśmiewanie się z tego jest dziecinne.
Tadeusz Królikiewicz pisze:Piloci szybowców amerykańskich nie byli przygotowani do walki [...], gdy dalej na północ brytyjski pułk pilotów szybowcowych brał udział w walkach na równi ze spadochroniarzami i piechotą szybowcową i stracił w nich zabitych, rannych i zaginionych przeszło 700 ludzi (z 1100, którzy wylądowali)
Wszystko racja w odniesieniu do brytyjskich pilotów szybowcowych, ale autor tych słów nie wymienia okresu, w jakim jego słowa miałyby dotyczyć pilotów amerykańskich i to jest właśnie niedoskonałość tego fragmentu, gdyż znowu mamy tu nieprawdę. Pozwolę sobie napisać tu małą erratę do tej dobrej książki. Amerykańscy piloci szybowcowi faktycznie nie walczyli w desantach we Włoszech i Francji, ale jak najbardziej walczyli w desantach w Holandii i Niemczech. W tych pierwszych mieli jasno powiedziane, że ze względu na niewydolność amerykańskiego szkolnictwa lotniczego są ludźmi na wagę złota i że po lądowaniu absolutnie nie wolno im mieszać się do walk, tylko mają na wszelkie sposoby zmierzać do punktów zbornych dla pilotów szybowcowych, bo natychmiast wezmą udział w następnych rzutach danego desantu choćby i z zaopatrzeniem. I tyle jest prawdy o nie walczących pilotach szybowcowych USAAF. Rozdział drugi to operacje „Market Garden” i „Varsity”. Tam amerykańscy piloci szybowcowi walczyli i były to dwa unikatowe przypadki w historii US Army czasu II w.ś., gdy walczyła „oficerska piechota”. Podczas operacji „Market Garden” zaszła konieczność wypełnienia luki w liniach amerykańskiego 504. pułku piechoty spadochronowej i zapełnili ją oficerowie-piloci szybowcowi walczący jak szeregowcy.
A przed operacją „Varsity” doszło już nawet do tego, że pilotów szybowcowych USAAF doszkolono w używaniu najnowszych bazook M9A1. Zdarzyło się wtedy, że 194. pułkowi piechoty szybowcowej do pełnego stanu brakowało jednej kompanii. Na początku marca 1945 r. dowódca 17. DPD, gen. William M. Miley zwrócił się do pilotów szybowcowych działających na rzecz 194. pułku o ochotnicze zorganizowanie kompanii piechoty. Dowódcą tej kompanii pilotów szybowcowych został kpt. pil. Charles O. Gordon – oficer operacyjny 435. grupy transportowej USAAF. Zebrano cztery plutony ochotników złożonych wyłącznie z podporuczników i poruczników. Kompania walczyła w operacji „Varsity” m.in. o utrzymanie własnego lądowiska i o dwa skrzyżowania dróg. Odpierała w tym czasie także ataki czołgów.
No i tyle erraty. Żołnierz i pilot amerykański czasu II wojny to żołnierz tak samo dobry i tak samo zły jak każdy inny żołnierz świata, czyli żołnierz i pilot zwyczajny. Nie ma co robić sobie z niego pośmiewiska.
„Enjoy”, jak to się dopisuje na forach innych części świata i żebym tego wszystkiego nie zobaczył przepisanego w czyimś artykule, czyli Copyright G. Cz.
