T. Górski, Dzieje polskiej floty...
- Jacek Bernacki
- Posty: 431
- Rejestracja: 2007-03-15, 13:32
- Lokalizacja: Siecień k/Płocka
Witam!
Czyli książka jest w miarę dobra dla laika, acz zupełnie nieodpowiednia dla celów akademickich - nie uwzględnia najnowszych badań i powiela stare legendy.
Przepraszam że "wywołałem do tablicy" - ale pomyślałem, że jak na recenzję to czegoś mi brak.
Oczywiście teraz już wiemy, że - jak zwykle - wszystkiemu winien jest Pothkan.
Pozdrawiam
Ksenofont
Bardzo dziękuję za odpowiedź!Krzysztof Gerlach pisze:zostałem poproszony przez Ksenofonta do wskazania konkretnych przykładów rażących błędów, co uczyniłem.
Czyli książka jest w miarę dobra dla laika, acz zupełnie nieodpowiednia dla celów akademickich - nie uwzględnia najnowszych badań i powiela stare legendy.
Przepraszam że "wywołałem do tablicy" - ale pomyślałem, że jak na recenzję to czegoś mi brak.
Oczywiście teraz już wiemy, że - jak zwykle - wszystkiemu winien jest Pothkan.
Pozdrawiam
Ksenofont
Myślisz, że było zagrożenie, które im umknęło; problem, którego nie poruszyli; aspekt, którego nie rozpatrywali; pomysł, na który nie wpadli; rozwiązanie, którego nie znaleźli?!?
-
- Posty: 4463
- Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
- Lokalizacja: Gdańsk
Aby widzieć rzecz we właściwej proporcji:
książka Tadeusza Górskiego jest rzeczywiście "zupełnie nieodpowiednia dla celów akademickich", ale decydują o tym nie tylko jej mankamenty, lecz przede wszystkim świadome założenie autora - we wprowadzeniu pisze o prezentacji "w sposób popularnonaukowy" dla "szerokiego kręgu czytelników, GŁÓWNIE DLA MŁODZIEŻY" (podkreślenie moje).
Co prawda odnoszę wrażenie, że poglądy autora i wydawnictwa na temat naszej młodzieży są nieco osobliwe i wyjątkowo negatywne, skoro uważają za potrzebne umieszczać w "Słowniku rzeczowym" tak trudne terminy jak "awaria" (nie kłamię!), albo definiować garłacz jako broń, z której "CELOWANIE było ułatwione, ponieważ miały one wydętą część wylotową lufy"!!!
Może jednak rzeczywiście mamy tak debilną młodzież, a ja po prostu jestem za stary, by w to uwierzyć?
Krzysztof Gerlach
książka Tadeusza Górskiego jest rzeczywiście "zupełnie nieodpowiednia dla celów akademickich", ale decydują o tym nie tylko jej mankamenty, lecz przede wszystkim świadome założenie autora - we wprowadzeniu pisze o prezentacji "w sposób popularnonaukowy" dla "szerokiego kręgu czytelników, GŁÓWNIE DLA MŁODZIEŻY" (podkreślenie moje).
Co prawda odnoszę wrażenie, że poglądy autora i wydawnictwa na temat naszej młodzieży są nieco osobliwe i wyjątkowo negatywne, skoro uważają za potrzebne umieszczać w "Słowniku rzeczowym" tak trudne terminy jak "awaria" (nie kłamię!), albo definiować garłacz jako broń, z której "CELOWANIE było ułatwione, ponieważ miały one wydętą część wylotową lufy"!!!
Może jednak rzeczywiście mamy tak debilną młodzież, a ja po prostu jestem za stary, by w to uwierzyć?
Krzysztof Gerlach
-
- Posty: 4463
- Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
- Lokalizacja: Gdańsk
Już tu kiedyś wymienialiśmy zdania na temat tej książki, ale z uwagi na jej specyficzny charakter – świadome skierowanie do dzieci i młodzieży - odmówiłem poważnego recenzowania. Tymczasem (dla mnie nieoczekiwanie) w tak poważnym piśmie jak „Okręty Wojenne” z lipca/sierpnia 2008 ukazała się profesjonalna recenzja, pióra Macieja S. Sobańskiego. Korzystam więc z tej okazji, aby szerzej zająć się omówieniem błędów, które przy ewentualnym następnym wydaniu prosiłyby się o usunięcie. Dzięki tekstowi pana Sobańskiego odpada mi konieczność zajmowania się tym, co rzetelna recenzja powinna zawierać – omówieniem całości pracy, zakresu tematycznego, szczegółami rozdziałów, pochwałami, miejscem w literaturze itd. Ponieważ w „Okrętach Wojennych” poświęcono na to całą stronę, odsyłam wszystkich zainteresowanych do tego numeru (str.104). Jednak pan Maciej nie znalazł powodu do najmniejszej nawet krytyki, więc wskazanie oczywistych usterek może być przydatne. Proszę więc uprzejmie nie traktować następnych wersów jako samoistnej recenzji, tylko właśnie jako uzupełnienie artykułu pana Sobańskiego, z którym w zasadzie się zgadzam. Byłoby mi miło, gdyby mojego postu nie czytał nikt, kto w ogóle nie ma zamiaru zapoznawać się ze wspomnianym opisem walorów pracy Tadeusza Górskiego, gdyż wtedy zostanie on (post) odebrany – NIESŁUSZNIE – jako totalna krytyka.
Lista jest długa, więc zamieszczę ją w dwóch partiach. Na razie część pierwsza.
Zacznijmy od nieco zachwianych proporcji. Polska flota rozwijała się oczywiście bardzo nierównomiernie, trudno więc każdemu okresowi przyznać tyle samo miejsca. Jednak poświęcenie w sumie niemal 20 procent całego tekstu czajkom kozackim i innym aspektom walk na Morzu Czarnym - najwyraźniej tematyce ulubionej prywatnie przez autora – wobec bardziej niż skromnych wzmianek na temat obecności obywateli polskich (niekoniecznie polskiej narodowości) na Bałtyku za takich królów jak Władysław IV, Jan Kazimierz, Jan III Sobieski, Stanisław Leszczyński i pominięcie ich w załączonym Słowniku Biograficznym (w którym mamy za to Barbarossę!) to stanowczo przesada.
W rozdziale „Zasady Organizacji Polskich Sił Morskich” autor rzuca najpierw kilka złotych myśli o położeniu geopolitycznym Polski, godnych historyków z LPR-u i mediów rydzykojęzycznych. Mamy więc do czynienia z ulubionym obrazem naszego kraju i rodaków jako wcielonych niewinności, nastawionych wyłącznie na obronę i otoczonych wrażym kordonem wstrętnych agresorów. Jednak pomijając te skierowane do dzieci (i dorosłych o dziecięcej umysłowości) banialuki, wśród konkretów natrafiłem tylko na jedną wyraźną omyłkę. Przekonanie autora, że jednostki miejskie („ze względu na małą pojemność i otwarte pokłady” – co, zdaje się, ma się odnosić do konstrukcji bezpokładowej?) nie nadawały się do działań kaperskich, jest zgoła błędne. Wszystko zależy od tego, kogo i gdzie się atakuje – na całym świecie kaprowie i piraci potrafili atakować nawet z otwartych łodzi, jeśli okoliczności zapewniały im zaskoczenie i przewagę; wielkość (a raczej znikomość!) niektórych francuskich jednostek kaperskich z czasów napoleońskich budzi zdumienie do dzisiaj.
Ilustracje w książce, z uwagi na swój eklektyzm nie nadają się w ogóle do jednolitej oceny (wiele z nich to znakomite rysunki J. Stańskiego – chociaż nie zauważyłem, by redakcja zechciała gdzieś podać takie nazwisko; wiele zaś - to koszmarne bohomazy), ale są za to źródłem niejednej dezinformacji. Rysunek ze strony 151, przedstawiający rzekomo „opis olinowania galeonu”, nadaje się w całości na śmietnik. Pomijając już cudaczne kształty i proporcje, uznanie, że jedna lina była równocześnie (!) grotstensztagiem i foksztagiem, nazwanie obszaru, w którym stengi nachodziły na kolumny za „salingi” (salingi poniżej dolnych dyb – nie kłamię!) świadczą o zerowej wiedzy lub chęci rozbawienia czytelnika do łez. Ze stylem towarzyszącego opisu („okręt wojenny wymagał odpowiedniej stateczności, aby nie przewrócił się, BALANSUJĄC NA FALI”, „drewno ujemnie wpływało na konstrukcję”) nie będę się zmagał, ponieważ skrajny infantylizm jest tu zapewne zamierzony, aczkolwiek niektóre uproszczenia myślowe („maszty mocowano NA DNIE okrętu. Jego [czyli okrętu lub dna, gdyż maszty są tu w liczbie mnogiej] dolny koniec nazywa się piętą, a górny – topem”) mogą przyprawić o skręt kiszek. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad jawnymi kłamstwami. Z opisu „dirka była liną utrzymującą w odpowiedniej wysokości nok dolny rei żagla prostokątnego dowiadujemy się bowiem, że reje żagli prostokątnych (czyli rejowych) miały noki DOLNE I GÓRNE! Na rysunku na str.154 pod oznaczeniem 1 mamy rzeczywiście brasy dla fok- i grotmasztu, lecz dla bezanmasztu jest to FAŁSZ – tam nr 1 opisuje gaję, oczywiście przy łacińskiej rei żagla skośnego.
Zbiorcza charakterystyka okrętów holenderskich, duńskich i szwedzkich (str.154/155): „pierwsze były niewielkie, nieodpowiadające już taktyce walki na morzu, ale miały świetne właściwości walki morskie. Większe od nich były duńskie a najsilniej uzbrojone oraz największe szwedzkie, ale o słabych właściwościach morskich” uderza swoją prostotą, zwięzłością i świadczy o znajomości żaglowca „Wasa”, jest jednak - jako rzekomo uniwersalna całość - kompletnie nieprawdziwa.
Rysunek kogi na str.156, identyczny jak w starej miniaturze morskiej „Bracia Witalijscy”, ma własne nazewnictwo lin – w jednym przypadku nie do przyjęcia. Przetłumaczenie zwykłej buliny na cudaczne „odciągi bukszprytu” pochodzi być może od autorów, którzy dbając o czystość języka usilnie chcieli na nas wymusić jakieś „dziobaki” w miejsce bukszprytów itp., lecz jest całkowicie chybione. Sugeruje bowiem, że liny te były na coś potrzebne bukszprytowi, a ponadto, że mogły prowadzić tylko do niego – jedno i drugie jest zupełnym fałszem.
Nazwanie na pełnomorskim żaglowcu rumpla „rękojeścią” steru zawiasowego (str.157) mnie szokuje, lecz może to tylko objaw starości.
Autor ma wyraźne kłopoty z połączeniem encyklopedycznych opisów typowych kog i holków z ich znanymi ilustracjami i – jak wielu – nie chce się pogodzić z faktem, że zarówno konstrukcje, jak i przypisywanie im określonych nazw ulegały stałej ewolucji. W rezultacie dopuszcza możliwość (ale „wyjątkową”, bo zupełnie nie widzi związku z chronologią) dwu- lub trójmasztowości „głównie NADAL jednomasztowych” kog (str.155/157), natomiast kategorycznie nie dopuszcza tej możliwości przy holku (str.159). Tymczasem – zapewne dla dowcipu - on sam, lub redakcja, umieszcza na tej samej stronie właśnie rysunek holka trójmasztowego! Oczywiście także uwaga, wspominana już kiedyś przeze mnie, o „małej przydatności holków do dalszych rejsów” (str.158) należy do kategorii kiepskich żartów, zważywszy, że pod koniec XV wieku prawie cała żegluga dalekomorska Hanzeatów opierała się już na holkach, które tymczasem stały się prawie tożsame z zachodnioeuropejskimi karakami i uchodziły za symbol wielkich okrętów północnej i środkowej Europy.
Opis karawel i galeonów (str.162-165) jest, jak zawsze, pełen infantylności (karawela miała „płaski pokład”, jej wyjątkową cechą była możliwość holowania przy flaucie przez szalupę, „galeon to okręt z zasady dwumasztowy”), z uzupełnieniem o „prawdy” funkcjonujące w powszechnym obiegu, chociaż całkiem niezgodne z historią – „na galionie znajdowała się rzeźbiona figura odpowiadająca z zasady swoją postacią nazwie okrętu”, co autor odnosi do epoki, w której większość galeonów nosiło na dziobie lwa lub smoka, a prawie żaden się tak nie nazywał. Względem polskiego galeonu „Smok”, o którym nadal nie wiadomo, jak dokładnie wyglądał i który niemal na pewno nigdy nie otrzymał przeznaczonej dla siebie artylerii (a NA PEWNO nie odnaleziono żadnego dokumentu, który by w ogóle mówił, JAKA to miała być artyleria), autor nie żywi najmniejszych wątpliwości, że miał „DUŻE (sic!) właściwości morskie i silne uzbrojenie” – tu zapewne chodzi o odpowiednią wymowę dydaktyczno-patriotyczną.
Szczytem wszystkiego w tym rozdziale jest jednak opis fluity, która jakoby „nadawała się do zaadaptowania do służby wojskowej, TOTEŻ 20 lat później [po 1595 roku] była już wykształconym typem okrętu i UTRZYMYWAŁA SIĘ BEZ WIĘKSZYCH ZMIAN I INNOWACJI DO XIX WIEKU”. Zdanie to świadczy dobitnie o tym, że autor NIGDY nie widział ŻADNEJ ilustracji żaglowców zwanych fluitami w XIX wieku (o planach konstrukcyjnych nawet nie wspomnę) i nie ma zupełnie pojęcia o tym, że zachowały one z opisywanych przez niego jednostek wyłącznie nazwę! Również sugestia, że pewna przydatność pierwotnych fluit do celów wojennych (wbrew zdaniu autora książki mocno ograniczona) miała rzekomo decydujący wpływ na ich rzeczywiście szerokie rozprzestrzenienie, może być tylko wytłumaczona niezręcznością językową.
Nie poradził sobie autor także z kolejnym terminem, który określał w ciągu wieków ogromny wachlarz kompletnie różnych okrętów, czyli z FREGATĄ. Podanie jednej definicji, która pasowałaby do wszystkich jednostek, jest zgoła niemożliwe, więc z góry skazane na porażkę. Pan Górski niby zdaje sobie z tego sprawę, ale – na nieszczęście – próbuje. W rezultacie oglądamy na str.41 rysunek „fregaty”, pokazujący – dość niezdarnie – rodzaj niewielkiego galeonu (sądząc po takielunku - z XVII wieku) płynący pod rozwiniętymi 8 żaglami, a na str.172 czytamy zdumiewającą definicję, że „fregaty były okrętami TRZYŻAGLOWYMI z bukszprytem, bez względu na wielkość jednostki”. Same te TRZY ŻAGLE tak zapierają dech, że uzupełnienie o brak związku z wielkością nie jest już w stanie bardziej rozbawić, chociaż taka była zapewne intencja autora.
Pan Tadeusz Górski umieścił wśród literatury znane dzieło Pewnego Gulasza, co oczywiście nie mogło się dobrze skończyć ani dla niego, ani dla czytelników. Kiedy na stronie 128 natykamy się na skopiowaną stamtąd ilustrację fregaty „Fryderyk Wilhelm”, nie dzieje się jeszcze nic złego, gdyż jest to jeden z nienajgorszych rysunków w tej zgoła osobliwej pracy. Niestety, autor na tym nie poprzestaje, ale na str. 173 przepisuje w sposób dosłowny prawie wszystkie głupstwa z charakterystyki i jeszcze je wzbogaca. Fregata „Friedrich Wilhelm zu Pferde”, bo o nią naprawdę chodzi, została zbudowana w Pilawie (wówczas Pillau) i wykończona w Królewcu (Koenigsberg). Jej najcięższymi działami były 12-funtówki. Czescy autorzy nie rozumieli słowa „zwolf” (jak setek innych słów w wielu językach) i wymyślili sobie na tej podstawie działa 32-funtowe (na fregacie!), które Pan Górski skwapliwie powtarza. Lecz nawet oni nie przypisali budowy okrętu do Lubeki, tylko wspomnieli w sąsiednim zdaniu, że także tam żaglowce tej klasy budowano. Zbitka „Fryderyka Wilhelma” z Lubeką to już całkiem samodzielne „dokonanie”.
Kolejnym kuriozum jest stwierdzenie, że „okręty tej klasy pod pełnymi żaglami nie miały większych przechyłów niż 7’ i zdolne były żeglować przy każdym kierunku wiatru” (str.173). Druga część tego zdania jest po prostu tylko śmieszna – każdy żaglowiec mógł i może żeglować przy każdym kierunku wiatru, pytanie tylko dokąd! Jeśli natomiast autor miał na myśli żeglowanie w każdym WYBRANYM kierunku bez względu na kierunek wiatru, to jest to oczywista bzdura dla każdego rejowca i lepsze trzymanie się wiatru (niż na wielkich okrętach) przez większość fregat nie zmienia tej bzdury w prawdę. Natomiast co do przechyłów nie przekraczających 7 minut, to radzę autorowi pożyczyć kątomierz od swojej pociechy i spróbować sobie chociaż WYOBRAZIĆ kąt o tej wielkości!!! Jeśli uda mu się kiedyś popłynąć na wiosłach, kajakiem, po jeziorze, przy całkowitej ciszy, i ani razu nie przechylić się więcej niż o 7 minut, złożę szczere gratulacje i zapytam o cudowny przyrząd, którym zdołał zmierzyć taką wartość. Prawdopodobnie nie obejdzie się bez jakiejś szczególnej poziomnicy laserowej.
Zaskakuje też logika lub konstrukcja gramatyczna następnego zdania: „posiadały przeważnie 2 pokłady artyleryjskie – 20-40 armat na jednym pokładzie”. Moja wiedza matematyczna każe mi wierzyć, że 2 x 40 = 80 (a takich fregat jako żywo NIGDY nie było), lecz zdaniem autora „liczba armat w następnym wieku wzrosła do 40, a nawet 60”.
Cała charakterystyka fregat ze stron 173-175 jest dziwaczna, ponieważ większość twierdzeń pojawia się w sąsiednich zdaniach po kilka razy, a niektóre nawet sobie przeczą.
Opis małych jednostek wiosłowo-żaglowych ze stron 179-182 byłby nawet na tym tle nienajgorszy, gdyby autor nie kazał swoim czytelnikom zupełnie bezpodstawnie wierzyć, że podawane przez niego charakterystyki są w całej rozciągłości równie prawdziwe dla XV, jak dla XVIII wieku.
Koniec części pierwszej. Cdn. Proszę jednak przy tym nie zapominać, że skierowana do młodego czytelnika książka Tadeusza Górskiego jest potrzebna, podaje masę ciekawych i cennych informacji, trudnych do znalezienia gdzie indziej, znacznie też ważniejszych niż wymienione drobiazgi.
Krzysztof Gerlach
Lista jest długa, więc zamieszczę ją w dwóch partiach. Na razie część pierwsza.
Zacznijmy od nieco zachwianych proporcji. Polska flota rozwijała się oczywiście bardzo nierównomiernie, trudno więc każdemu okresowi przyznać tyle samo miejsca. Jednak poświęcenie w sumie niemal 20 procent całego tekstu czajkom kozackim i innym aspektom walk na Morzu Czarnym - najwyraźniej tematyce ulubionej prywatnie przez autora – wobec bardziej niż skromnych wzmianek na temat obecności obywateli polskich (niekoniecznie polskiej narodowości) na Bałtyku za takich królów jak Władysław IV, Jan Kazimierz, Jan III Sobieski, Stanisław Leszczyński i pominięcie ich w załączonym Słowniku Biograficznym (w którym mamy za to Barbarossę!) to stanowczo przesada.
W rozdziale „Zasady Organizacji Polskich Sił Morskich” autor rzuca najpierw kilka złotych myśli o położeniu geopolitycznym Polski, godnych historyków z LPR-u i mediów rydzykojęzycznych. Mamy więc do czynienia z ulubionym obrazem naszego kraju i rodaków jako wcielonych niewinności, nastawionych wyłącznie na obronę i otoczonych wrażym kordonem wstrętnych agresorów. Jednak pomijając te skierowane do dzieci (i dorosłych o dziecięcej umysłowości) banialuki, wśród konkretów natrafiłem tylko na jedną wyraźną omyłkę. Przekonanie autora, że jednostki miejskie („ze względu na małą pojemność i otwarte pokłady” – co, zdaje się, ma się odnosić do konstrukcji bezpokładowej?) nie nadawały się do działań kaperskich, jest zgoła błędne. Wszystko zależy od tego, kogo i gdzie się atakuje – na całym świecie kaprowie i piraci potrafili atakować nawet z otwartych łodzi, jeśli okoliczności zapewniały im zaskoczenie i przewagę; wielkość (a raczej znikomość!) niektórych francuskich jednostek kaperskich z czasów napoleońskich budzi zdumienie do dzisiaj.
Ilustracje w książce, z uwagi na swój eklektyzm nie nadają się w ogóle do jednolitej oceny (wiele z nich to znakomite rysunki J. Stańskiego – chociaż nie zauważyłem, by redakcja zechciała gdzieś podać takie nazwisko; wiele zaś - to koszmarne bohomazy), ale są za to źródłem niejednej dezinformacji. Rysunek ze strony 151, przedstawiający rzekomo „opis olinowania galeonu”, nadaje się w całości na śmietnik. Pomijając już cudaczne kształty i proporcje, uznanie, że jedna lina była równocześnie (!) grotstensztagiem i foksztagiem, nazwanie obszaru, w którym stengi nachodziły na kolumny za „salingi” (salingi poniżej dolnych dyb – nie kłamię!) świadczą o zerowej wiedzy lub chęci rozbawienia czytelnika do łez. Ze stylem towarzyszącego opisu („okręt wojenny wymagał odpowiedniej stateczności, aby nie przewrócił się, BALANSUJĄC NA FALI”, „drewno ujemnie wpływało na konstrukcję”) nie będę się zmagał, ponieważ skrajny infantylizm jest tu zapewne zamierzony, aczkolwiek niektóre uproszczenia myślowe („maszty mocowano NA DNIE okrętu. Jego [czyli okrętu lub dna, gdyż maszty są tu w liczbie mnogiej] dolny koniec nazywa się piętą, a górny – topem”) mogą przyprawić o skręt kiszek. Trudno jednak przejść do porządku dziennego nad jawnymi kłamstwami. Z opisu „dirka była liną utrzymującą w odpowiedniej wysokości nok dolny rei żagla prostokątnego dowiadujemy się bowiem, że reje żagli prostokątnych (czyli rejowych) miały noki DOLNE I GÓRNE! Na rysunku na str.154 pod oznaczeniem 1 mamy rzeczywiście brasy dla fok- i grotmasztu, lecz dla bezanmasztu jest to FAŁSZ – tam nr 1 opisuje gaję, oczywiście przy łacińskiej rei żagla skośnego.
Zbiorcza charakterystyka okrętów holenderskich, duńskich i szwedzkich (str.154/155): „pierwsze były niewielkie, nieodpowiadające już taktyce walki na morzu, ale miały świetne właściwości walki morskie. Większe od nich były duńskie a najsilniej uzbrojone oraz największe szwedzkie, ale o słabych właściwościach morskich” uderza swoją prostotą, zwięzłością i świadczy o znajomości żaglowca „Wasa”, jest jednak - jako rzekomo uniwersalna całość - kompletnie nieprawdziwa.
Rysunek kogi na str.156, identyczny jak w starej miniaturze morskiej „Bracia Witalijscy”, ma własne nazewnictwo lin – w jednym przypadku nie do przyjęcia. Przetłumaczenie zwykłej buliny na cudaczne „odciągi bukszprytu” pochodzi być może od autorów, którzy dbając o czystość języka usilnie chcieli na nas wymusić jakieś „dziobaki” w miejsce bukszprytów itp., lecz jest całkowicie chybione. Sugeruje bowiem, że liny te były na coś potrzebne bukszprytowi, a ponadto, że mogły prowadzić tylko do niego – jedno i drugie jest zupełnym fałszem.
Nazwanie na pełnomorskim żaglowcu rumpla „rękojeścią” steru zawiasowego (str.157) mnie szokuje, lecz może to tylko objaw starości.
Autor ma wyraźne kłopoty z połączeniem encyklopedycznych opisów typowych kog i holków z ich znanymi ilustracjami i – jak wielu – nie chce się pogodzić z faktem, że zarówno konstrukcje, jak i przypisywanie im określonych nazw ulegały stałej ewolucji. W rezultacie dopuszcza możliwość (ale „wyjątkową”, bo zupełnie nie widzi związku z chronologią) dwu- lub trójmasztowości „głównie NADAL jednomasztowych” kog (str.155/157), natomiast kategorycznie nie dopuszcza tej możliwości przy holku (str.159). Tymczasem – zapewne dla dowcipu - on sam, lub redakcja, umieszcza na tej samej stronie właśnie rysunek holka trójmasztowego! Oczywiście także uwaga, wspominana już kiedyś przeze mnie, o „małej przydatności holków do dalszych rejsów” (str.158) należy do kategorii kiepskich żartów, zważywszy, że pod koniec XV wieku prawie cała żegluga dalekomorska Hanzeatów opierała się już na holkach, które tymczasem stały się prawie tożsame z zachodnioeuropejskimi karakami i uchodziły za symbol wielkich okrętów północnej i środkowej Europy.
Opis karawel i galeonów (str.162-165) jest, jak zawsze, pełen infantylności (karawela miała „płaski pokład”, jej wyjątkową cechą była możliwość holowania przy flaucie przez szalupę, „galeon to okręt z zasady dwumasztowy”), z uzupełnieniem o „prawdy” funkcjonujące w powszechnym obiegu, chociaż całkiem niezgodne z historią – „na galionie znajdowała się rzeźbiona figura odpowiadająca z zasady swoją postacią nazwie okrętu”, co autor odnosi do epoki, w której większość galeonów nosiło na dziobie lwa lub smoka, a prawie żaden się tak nie nazywał. Względem polskiego galeonu „Smok”, o którym nadal nie wiadomo, jak dokładnie wyglądał i który niemal na pewno nigdy nie otrzymał przeznaczonej dla siebie artylerii (a NA PEWNO nie odnaleziono żadnego dokumentu, który by w ogóle mówił, JAKA to miała być artyleria), autor nie żywi najmniejszych wątpliwości, że miał „DUŻE (sic!) właściwości morskie i silne uzbrojenie” – tu zapewne chodzi o odpowiednią wymowę dydaktyczno-patriotyczną.
Szczytem wszystkiego w tym rozdziale jest jednak opis fluity, która jakoby „nadawała się do zaadaptowania do służby wojskowej, TOTEŻ 20 lat później [po 1595 roku] była już wykształconym typem okrętu i UTRZYMYWAŁA SIĘ BEZ WIĘKSZYCH ZMIAN I INNOWACJI DO XIX WIEKU”. Zdanie to świadczy dobitnie o tym, że autor NIGDY nie widział ŻADNEJ ilustracji żaglowców zwanych fluitami w XIX wieku (o planach konstrukcyjnych nawet nie wspomnę) i nie ma zupełnie pojęcia o tym, że zachowały one z opisywanych przez niego jednostek wyłącznie nazwę! Również sugestia, że pewna przydatność pierwotnych fluit do celów wojennych (wbrew zdaniu autora książki mocno ograniczona) miała rzekomo decydujący wpływ na ich rzeczywiście szerokie rozprzestrzenienie, może być tylko wytłumaczona niezręcznością językową.
Nie poradził sobie autor także z kolejnym terminem, który określał w ciągu wieków ogromny wachlarz kompletnie różnych okrętów, czyli z FREGATĄ. Podanie jednej definicji, która pasowałaby do wszystkich jednostek, jest zgoła niemożliwe, więc z góry skazane na porażkę. Pan Górski niby zdaje sobie z tego sprawę, ale – na nieszczęście – próbuje. W rezultacie oglądamy na str.41 rysunek „fregaty”, pokazujący – dość niezdarnie – rodzaj niewielkiego galeonu (sądząc po takielunku - z XVII wieku) płynący pod rozwiniętymi 8 żaglami, a na str.172 czytamy zdumiewającą definicję, że „fregaty były okrętami TRZYŻAGLOWYMI z bukszprytem, bez względu na wielkość jednostki”. Same te TRZY ŻAGLE tak zapierają dech, że uzupełnienie o brak związku z wielkością nie jest już w stanie bardziej rozbawić, chociaż taka była zapewne intencja autora.
Pan Tadeusz Górski umieścił wśród literatury znane dzieło Pewnego Gulasza, co oczywiście nie mogło się dobrze skończyć ani dla niego, ani dla czytelników. Kiedy na stronie 128 natykamy się na skopiowaną stamtąd ilustrację fregaty „Fryderyk Wilhelm”, nie dzieje się jeszcze nic złego, gdyż jest to jeden z nienajgorszych rysunków w tej zgoła osobliwej pracy. Niestety, autor na tym nie poprzestaje, ale na str. 173 przepisuje w sposób dosłowny prawie wszystkie głupstwa z charakterystyki i jeszcze je wzbogaca. Fregata „Friedrich Wilhelm zu Pferde”, bo o nią naprawdę chodzi, została zbudowana w Pilawie (wówczas Pillau) i wykończona w Królewcu (Koenigsberg). Jej najcięższymi działami były 12-funtówki. Czescy autorzy nie rozumieli słowa „zwolf” (jak setek innych słów w wielu językach) i wymyślili sobie na tej podstawie działa 32-funtowe (na fregacie!), które Pan Górski skwapliwie powtarza. Lecz nawet oni nie przypisali budowy okrętu do Lubeki, tylko wspomnieli w sąsiednim zdaniu, że także tam żaglowce tej klasy budowano. Zbitka „Fryderyka Wilhelma” z Lubeką to już całkiem samodzielne „dokonanie”.
Kolejnym kuriozum jest stwierdzenie, że „okręty tej klasy pod pełnymi żaglami nie miały większych przechyłów niż 7’ i zdolne były żeglować przy każdym kierunku wiatru” (str.173). Druga część tego zdania jest po prostu tylko śmieszna – każdy żaglowiec mógł i może żeglować przy każdym kierunku wiatru, pytanie tylko dokąd! Jeśli natomiast autor miał na myśli żeglowanie w każdym WYBRANYM kierunku bez względu na kierunek wiatru, to jest to oczywista bzdura dla każdego rejowca i lepsze trzymanie się wiatru (niż na wielkich okrętach) przez większość fregat nie zmienia tej bzdury w prawdę. Natomiast co do przechyłów nie przekraczających 7 minut, to radzę autorowi pożyczyć kątomierz od swojej pociechy i spróbować sobie chociaż WYOBRAZIĆ kąt o tej wielkości!!! Jeśli uda mu się kiedyś popłynąć na wiosłach, kajakiem, po jeziorze, przy całkowitej ciszy, i ani razu nie przechylić się więcej niż o 7 minut, złożę szczere gratulacje i zapytam o cudowny przyrząd, którym zdołał zmierzyć taką wartość. Prawdopodobnie nie obejdzie się bez jakiejś szczególnej poziomnicy laserowej.
Zaskakuje też logika lub konstrukcja gramatyczna następnego zdania: „posiadały przeważnie 2 pokłady artyleryjskie – 20-40 armat na jednym pokładzie”. Moja wiedza matematyczna każe mi wierzyć, że 2 x 40 = 80 (a takich fregat jako żywo NIGDY nie było), lecz zdaniem autora „liczba armat w następnym wieku wzrosła do 40, a nawet 60”.
Cała charakterystyka fregat ze stron 173-175 jest dziwaczna, ponieważ większość twierdzeń pojawia się w sąsiednich zdaniach po kilka razy, a niektóre nawet sobie przeczą.
Opis małych jednostek wiosłowo-żaglowych ze stron 179-182 byłby nawet na tym tle nienajgorszy, gdyby autor nie kazał swoim czytelnikom zupełnie bezpodstawnie wierzyć, że podawane przez niego charakterystyki są w całej rozciągłości równie prawdziwe dla XV, jak dla XVIII wieku.
Koniec części pierwszej. Cdn. Proszę jednak przy tym nie zapominać, że skierowana do młodego czytelnika książka Tadeusza Górskiego jest potrzebna, podaje masę ciekawych i cennych informacji, trudnych do znalezienia gdzie indziej, znacznie też ważniejszych niż wymienione drobiazgi.
Krzysztof Gerlach
-
- Posty: 4463
- Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
- Lokalizacja: Gdańsk
Część druga drobnych usterek.
Określenie, że „CELOWANIE z garłaczy na kołyszącym się pokładzie do ruchomego celu było ułatwione, ponieważ miały one wydętą część wylotową lufy” (str.187) dowodzi braku znajomości terminu „celowanie” lub niestaranności przekazu.
„Rósł ciężar salwy burtowej i moc ogniowa okrętów wojennych” (str.188). To rozróżnienie zdaje się świadczyć, że zdaniem autora bywały okręty o słabszej artylerii a jednak zarazem większej „mocy ogniowej”, skoro to co innego.
Zdanie: „Galeon ”Smok” zbudowany przez Zygmunta Augusta w Elblągu, UZBROJONY BYŁ w 40 dział (4 działa 17,5-funtowe, 6 dział 9,5-funtowych, 8 dział 5,5-funtowych, 10 dział 4-funtowych, 2 działa 2-funtowe i 10 dział półfuntowych)” dowodzi, że autor zapoznał się z końcowym zestawieniem artylerii na rekonstrukcji Mieczysława Boczara, ale nie zdążył przeczytać całego o niej rozdziału, z którego by się dowiedział, że to czysta SPEKULACJA, jak MOGŁABY wyglądać artyleria na tym okręcie i jak zarazem NIGDY NIE BYŁ ON UZBROJONY.
Podawanie kalibru armat z XVI/XVII wieku z dokładnością do 1 mm, a wagi pocisków do jednej setnej funta (str.194-196) jest niepoważne. Działa jednej serii i jednego producenta odznaczały się większym rozrzutem cech, o dużo większej niejednolitości armat różnych producentów i różnych państw nawet nie wspominając.
O nadmiarze korzystania z automatycznej korekty świadczą nie tylko wypatrzone już kiedyś przez pana Jacka „szturmami strzelające kartaczami” (str.198), ale i podobne „szturmami strzelające siekańcami” (str.231).
„Moc salwy całoburtowej wynosiła: dla dużych okrętów 200-300 kg”. Jezu, moc w kg masy. Rozumiem oczywiście, że to przenośnia, ale jednak za daleko posunięta.
Niemal wszystkie kategorie okrętów dzielą się tu na „duże, średnie i małe”, lecz najzabawniejsze są galery, których unikalną cechą były „stewy zakrzywione ku górze” (str.260) z czego mamy chyba rozumieć, że na holkach, karakach, karawelach i galeonach dziobnice (to też stewy) „zakrzywiały się ku dołowi” i że było to coś innego! Cudowne spostrzeżenia dotyczą także ożaglowania galer. Otóż galera „nie mogła mieć rejowego ożaglowania, ponieważ brak było miejsca w części dziobowej na bukszpryt i fokmaszt”. Kapitalne! Jak w takim razie wytłumaczyć istnienie tysięcy starożytnych GALER fenickich, greckich, rzymskich czy kartagińskich, przez tysiące lat władających Morzem Śródziemnym i posługujących się żaglami REJOWYMI? Co robią w omawianej książce ilustracje kog, czajek, sznik i innych jednostek REJOWYCH obywających się bez fokmasztu? Jak można było wymyślić takielunek REJOWEGO kecza, skoro on również nie ma fokmasztu? Czym można wyjaśnić fakt, że na wielomasztowych galerach z ożaglowaniem łacińskim przedni maszt też nosił nazwę fokmasztu i jakoś „nie brakowało” na niego miejsca (które, oczywiście, nie zależy wcale od położenia rei na nim podnoszonej i typu żagla!)?!
Wdając się w analizę zalet ożaglowania łacińskiego (str.260/261) autor zapomniał wspomnieć o jego wadach (słuszna skądinąd wzmianka ze str.163 absolutnie nie wystarcza), przez co młody czytelnik nie może się nadziwić, jaka aberracja umysłowa spowodowała opanowanie oceanów świata na setki lat przez rejowce, albo – co gorsza – dochodzi do wniosku, że poza Morzem Śródziemnym wszędzie na świecie wiatry wieją zawsze od rufy, bez względu na kurs statku.
Niektóre sformułowania są tak unikatowe, że nie tłumaczy ich nawet dziecięcy adresat – np. „potyczkę [na galerach] przyjmowano Z DYSTANSU”! (str.262). „Okręty tego rodzaju nie mogły zwyciężać W WALCE Z LĄDEM” (str.265). „Był to szyk mocno zwarty, SAMODZIELNY, podobnie jak rój pszczeli” (str.328). „W ruch poszły RĘCZNE NARZĘDZIA WALKI” (str.329).
W dobrym, gdyż przezornie opartym na opracowaniach prawdziwego znawcy tematu – Mariana Biskupa – rozdziale opisującym walki na morzu za Jagiellonów, zawarto także opis najsłynniejszych poczynań kapra Pawela Beneke, niestety w typowym dla polskich profesorów-humanistów wydaniu, czyli najgorszym z możliwych, gdzie uparcie (co dwa słowa) nazywa się zdobyty w 1473 roku okręt „galeonem”, z zupełnym brakiem wiedzy, że wtedy NIGDZIE NA ŚWIECIE nie pływały jeszcze żaglowe galeony, ponieważ po prostu nie zdążono ich wymyślić!!! Co prawda autor nie wyróżnia się tu bardzo in minus w świetle podobnych bzdur wypisywanych na ten temat przez habilitowanych osłów z gdańskich placówek naukowych, a także informacji rozpowszechnianych w internecie, gdzie rozmaici dzielni „znawcy”, nadający sobie tytuły admirałów, potrafią bredzić w tym kontekście nawet o brygantynach i fregatach!
Zatarg Gdańska z Batorym w początkach panowania tego króla (str.307-314) przedstawiony jest w bardzo dziwnej manierze i dziwnym stylu, wziętym chyba wprost z propagandowych broszurek królewskich z owego okresu. Autor wyraźnie stawia się w szeregu osobistych popleczników Batorego i nie dba o najmniejsze wyważenie racji obu stron, ani pod względem merytorycznym, ani słownym, zaś zbuntowanych gdańszczan obdarza wyłącznie obraźliwymi epitetami, fałszywie (choć tu zapewne nieświadomie) wyolbrzymiając ich klęski i pomniejszając, czasem wręcz przemilczając porażki wojsk królewskich. Zainteresowanym historią, a nie propagandą, stanowczo radzę zajrzeć do wielotomowej „Historii Gdańska” pod red. Edmunda Cieślaka, aby zrozumieć, na czym naprawdę polegał ten konflikt, a zwłaszcza jak przebiegał!
Nie zamierzam omawiać całości koncepcji Słownika Rzeczowego (str.357-390), chociaż potrzeba wyjaśnienia tak skomplikowanych terminów jak AWARIA, BRÓD, DZIÓB, ESKADRA, FORT, HETMAN, MOLO, REJS, RUFA, WRAK, stwarza wrażenie – o czym już pisałem – że autor i redakcja adresowali tę książkę nie tyle do dzieci i młodzieży, co do niedorozwiniętych dzieci. Zajmę się tylko błędami merytorycznymi.
ARMADA – definicja opisuje wyłącznie hiszpańską armadę z 1588, co jest nieprawdziwe, ponieważ to termin bardziej uniwersalny (proszę sobie zajrzeć np. do Kopalińskiego).
BRABANCJA – w opisie powinna być uwaga, że ta lokalna nazwa ma jeszcze drugie (a logicznie biorąc nawet pierwsze!) znaczenie, opisujące całą słynną krainę historyczną i to w zupełnie innej części Europy.
GALEASA wcale nie musiała (chociaż mogła) mieć 3 masztów „z ożaglowaniem trójkątnym”. Znanych jest pełno autentycznych wizerunków, a nawet historycznych planów okrętów tej klasy, z ożaglowaniem rejowym.
ŁASZT – jak już pisałem, wzór na obliczanie wielkości okrętu w łasztach (str.378) jest błędny (zamiast abstrakcyjnej oraz śmiesznej „największej wysokości” powinna być maksymalna szerokość) i fakt, że istotnie za błąd ten należy winić przede wszystkim Kazimierza Lepszego, niczego tu merytorycznie nie zmienia. Nawet przy przepisywaniu od autorytetów nie wolno wyłączać szarych komórek.
OKRĘT FLAGOWY – przy wzmiance „była to jednostka największa, najsilniej uzbrojona z najlepiej wyszkoloną załogą” zabrakło magicznego słówka „zazwyczaj”. W wyjątkowych wypadkach dowódca mógł bowiem (i czasem to robił) wybrać na okręt flagowy dowolną inną jednostkę, nawet najmniejszą i najsłabiej uzbrojoną.
STATUTY KARNKOWSKIEGO – zdanie „ukoronowaniem prowokacyjnej działalności Gdańska było ścięcie 11 kaprów z okrętów, które w obawie przed sztormem schroniły się w porcie” jest celowym – przez niedopowiedzenia - propagandowym KŁAMSTWEM z tamtej epoki, ponieważ sugeruje, że stracono ich nie tylko bez żadnego powodu, ale na dodatek za „schronienie się w porcie przed sztormem”. Kaprzy ci zostali ścięci za trzy napady rabunkowe na chłopów (Kaszubów) jadących do Gdańska z towarami. W wersji przedstawianej przez oskarżenie, w czasie ostatniego, najgwałtowniejszego ataku, kaprzy zamordowali kilka bezbronnych osób, w tym kobiety. W wersji najłagodniejszej, przyjętej przez nienawidzącego gdańszczan Karnkowskiego, napastnicy „jedynie” ciężko pobili kilka osób i obrabowali resztę. Ponieważ ofiarami byli zwykli, nędzni chłopi, więc rabusie w oczach stronników jaśnie wielmożnego biskupa zostali ukarani „prawie bez żadnej przyczyny”. Oczywiście obie strony wykorzystywały zajście tylko jako pretekst do walki politycznej i maksymalnie zniekształcały jego przebieg, więc nie twierdzę, że akurat wersja przedstawiana przez Gdańsk jest rzetelna. Nie ma jednak najmniejszego powodu, by dzisiaj, po setkach lat, wciąż „patriotycznie” tumanić czytelników, że polskich kaprów ścięto za „schronienie się w porcie przed sztormem”. Rozumiem, że większość naszego społeczeństwa zna tamte czasy z opowiastek typu „Panienka z Okienka” i bierze je za historię, ale to nie powinno rozgrzeszać zawodowych historyków.
Koniec części drugiej i ostatniej. Raz jeszcze powtarzam, by przy tym nie zapominać, że książka Tadeusza Górskiego jest bardzo potrzebna, podaje masę ciekawych i cennych informacji, trudnych do znalezienia gdzie indziej, a przede wszystkim znacznie ważniejszych niż wymienione drobiazgi. Poza tym nawet kilkanaście pomyłek przy 429 stron tekstu, to zupełny margines.
Co nie przeszkadza, że osobiście czekam raczej na rozszerzone i unowocześnione wydanie np. „Floty Jagiellonów i Wazów” tego samego autora, gdyż zdecydowanie wolę jego literaturę dla dorosłych.
Krzysztof Gerlach
Określenie, że „CELOWANIE z garłaczy na kołyszącym się pokładzie do ruchomego celu było ułatwione, ponieważ miały one wydętą część wylotową lufy” (str.187) dowodzi braku znajomości terminu „celowanie” lub niestaranności przekazu.
„Rósł ciężar salwy burtowej i moc ogniowa okrętów wojennych” (str.188). To rozróżnienie zdaje się świadczyć, że zdaniem autora bywały okręty o słabszej artylerii a jednak zarazem większej „mocy ogniowej”, skoro to co innego.
Zdanie: „Galeon ”Smok” zbudowany przez Zygmunta Augusta w Elblągu, UZBROJONY BYŁ w 40 dział (4 działa 17,5-funtowe, 6 dział 9,5-funtowych, 8 dział 5,5-funtowych, 10 dział 4-funtowych, 2 działa 2-funtowe i 10 dział półfuntowych)” dowodzi, że autor zapoznał się z końcowym zestawieniem artylerii na rekonstrukcji Mieczysława Boczara, ale nie zdążył przeczytać całego o niej rozdziału, z którego by się dowiedział, że to czysta SPEKULACJA, jak MOGŁABY wyglądać artyleria na tym okręcie i jak zarazem NIGDY NIE BYŁ ON UZBROJONY.
Podawanie kalibru armat z XVI/XVII wieku z dokładnością do 1 mm, a wagi pocisków do jednej setnej funta (str.194-196) jest niepoważne. Działa jednej serii i jednego producenta odznaczały się większym rozrzutem cech, o dużo większej niejednolitości armat różnych producentów i różnych państw nawet nie wspominając.
O nadmiarze korzystania z automatycznej korekty świadczą nie tylko wypatrzone już kiedyś przez pana Jacka „szturmami strzelające kartaczami” (str.198), ale i podobne „szturmami strzelające siekańcami” (str.231).
„Moc salwy całoburtowej wynosiła: dla dużych okrętów 200-300 kg”. Jezu, moc w kg masy. Rozumiem oczywiście, że to przenośnia, ale jednak za daleko posunięta.
Niemal wszystkie kategorie okrętów dzielą się tu na „duże, średnie i małe”, lecz najzabawniejsze są galery, których unikalną cechą były „stewy zakrzywione ku górze” (str.260) z czego mamy chyba rozumieć, że na holkach, karakach, karawelach i galeonach dziobnice (to też stewy) „zakrzywiały się ku dołowi” i że było to coś innego! Cudowne spostrzeżenia dotyczą także ożaglowania galer. Otóż galera „nie mogła mieć rejowego ożaglowania, ponieważ brak było miejsca w części dziobowej na bukszpryt i fokmaszt”. Kapitalne! Jak w takim razie wytłumaczyć istnienie tysięcy starożytnych GALER fenickich, greckich, rzymskich czy kartagińskich, przez tysiące lat władających Morzem Śródziemnym i posługujących się żaglami REJOWYMI? Co robią w omawianej książce ilustracje kog, czajek, sznik i innych jednostek REJOWYCH obywających się bez fokmasztu? Jak można było wymyślić takielunek REJOWEGO kecza, skoro on również nie ma fokmasztu? Czym można wyjaśnić fakt, że na wielomasztowych galerach z ożaglowaniem łacińskim przedni maszt też nosił nazwę fokmasztu i jakoś „nie brakowało” na niego miejsca (które, oczywiście, nie zależy wcale od położenia rei na nim podnoszonej i typu żagla!)?!
Wdając się w analizę zalet ożaglowania łacińskiego (str.260/261) autor zapomniał wspomnieć o jego wadach (słuszna skądinąd wzmianka ze str.163 absolutnie nie wystarcza), przez co młody czytelnik nie może się nadziwić, jaka aberracja umysłowa spowodowała opanowanie oceanów świata na setki lat przez rejowce, albo – co gorsza – dochodzi do wniosku, że poza Morzem Śródziemnym wszędzie na świecie wiatry wieją zawsze od rufy, bez względu na kurs statku.
Niektóre sformułowania są tak unikatowe, że nie tłumaczy ich nawet dziecięcy adresat – np. „potyczkę [na galerach] przyjmowano Z DYSTANSU”! (str.262). „Okręty tego rodzaju nie mogły zwyciężać W WALCE Z LĄDEM” (str.265). „Był to szyk mocno zwarty, SAMODZIELNY, podobnie jak rój pszczeli” (str.328). „W ruch poszły RĘCZNE NARZĘDZIA WALKI” (str.329).
W dobrym, gdyż przezornie opartym na opracowaniach prawdziwego znawcy tematu – Mariana Biskupa – rozdziale opisującym walki na morzu za Jagiellonów, zawarto także opis najsłynniejszych poczynań kapra Pawela Beneke, niestety w typowym dla polskich profesorów-humanistów wydaniu, czyli najgorszym z możliwych, gdzie uparcie (co dwa słowa) nazywa się zdobyty w 1473 roku okręt „galeonem”, z zupełnym brakiem wiedzy, że wtedy NIGDZIE NA ŚWIECIE nie pływały jeszcze żaglowe galeony, ponieważ po prostu nie zdążono ich wymyślić!!! Co prawda autor nie wyróżnia się tu bardzo in minus w świetle podobnych bzdur wypisywanych na ten temat przez habilitowanych osłów z gdańskich placówek naukowych, a także informacji rozpowszechnianych w internecie, gdzie rozmaici dzielni „znawcy”, nadający sobie tytuły admirałów, potrafią bredzić w tym kontekście nawet o brygantynach i fregatach!
Zatarg Gdańska z Batorym w początkach panowania tego króla (str.307-314) przedstawiony jest w bardzo dziwnej manierze i dziwnym stylu, wziętym chyba wprost z propagandowych broszurek królewskich z owego okresu. Autor wyraźnie stawia się w szeregu osobistych popleczników Batorego i nie dba o najmniejsze wyważenie racji obu stron, ani pod względem merytorycznym, ani słownym, zaś zbuntowanych gdańszczan obdarza wyłącznie obraźliwymi epitetami, fałszywie (choć tu zapewne nieświadomie) wyolbrzymiając ich klęski i pomniejszając, czasem wręcz przemilczając porażki wojsk królewskich. Zainteresowanym historią, a nie propagandą, stanowczo radzę zajrzeć do wielotomowej „Historii Gdańska” pod red. Edmunda Cieślaka, aby zrozumieć, na czym naprawdę polegał ten konflikt, a zwłaszcza jak przebiegał!
Nie zamierzam omawiać całości koncepcji Słownika Rzeczowego (str.357-390), chociaż potrzeba wyjaśnienia tak skomplikowanych terminów jak AWARIA, BRÓD, DZIÓB, ESKADRA, FORT, HETMAN, MOLO, REJS, RUFA, WRAK, stwarza wrażenie – o czym już pisałem – że autor i redakcja adresowali tę książkę nie tyle do dzieci i młodzieży, co do niedorozwiniętych dzieci. Zajmę się tylko błędami merytorycznymi.
ARMADA – definicja opisuje wyłącznie hiszpańską armadę z 1588, co jest nieprawdziwe, ponieważ to termin bardziej uniwersalny (proszę sobie zajrzeć np. do Kopalińskiego).
BRABANCJA – w opisie powinna być uwaga, że ta lokalna nazwa ma jeszcze drugie (a logicznie biorąc nawet pierwsze!) znaczenie, opisujące całą słynną krainę historyczną i to w zupełnie innej części Europy.
GALEASA wcale nie musiała (chociaż mogła) mieć 3 masztów „z ożaglowaniem trójkątnym”. Znanych jest pełno autentycznych wizerunków, a nawet historycznych planów okrętów tej klasy, z ożaglowaniem rejowym.
ŁASZT – jak już pisałem, wzór na obliczanie wielkości okrętu w łasztach (str.378) jest błędny (zamiast abstrakcyjnej oraz śmiesznej „największej wysokości” powinna być maksymalna szerokość) i fakt, że istotnie za błąd ten należy winić przede wszystkim Kazimierza Lepszego, niczego tu merytorycznie nie zmienia. Nawet przy przepisywaniu od autorytetów nie wolno wyłączać szarych komórek.
OKRĘT FLAGOWY – przy wzmiance „była to jednostka największa, najsilniej uzbrojona z najlepiej wyszkoloną załogą” zabrakło magicznego słówka „zazwyczaj”. W wyjątkowych wypadkach dowódca mógł bowiem (i czasem to robił) wybrać na okręt flagowy dowolną inną jednostkę, nawet najmniejszą i najsłabiej uzbrojoną.
STATUTY KARNKOWSKIEGO – zdanie „ukoronowaniem prowokacyjnej działalności Gdańska było ścięcie 11 kaprów z okrętów, które w obawie przed sztormem schroniły się w porcie” jest celowym – przez niedopowiedzenia - propagandowym KŁAMSTWEM z tamtej epoki, ponieważ sugeruje, że stracono ich nie tylko bez żadnego powodu, ale na dodatek za „schronienie się w porcie przed sztormem”. Kaprzy ci zostali ścięci za trzy napady rabunkowe na chłopów (Kaszubów) jadących do Gdańska z towarami. W wersji przedstawianej przez oskarżenie, w czasie ostatniego, najgwałtowniejszego ataku, kaprzy zamordowali kilka bezbronnych osób, w tym kobiety. W wersji najłagodniejszej, przyjętej przez nienawidzącego gdańszczan Karnkowskiego, napastnicy „jedynie” ciężko pobili kilka osób i obrabowali resztę. Ponieważ ofiarami byli zwykli, nędzni chłopi, więc rabusie w oczach stronników jaśnie wielmożnego biskupa zostali ukarani „prawie bez żadnej przyczyny”. Oczywiście obie strony wykorzystywały zajście tylko jako pretekst do walki politycznej i maksymalnie zniekształcały jego przebieg, więc nie twierdzę, że akurat wersja przedstawiana przez Gdańsk jest rzetelna. Nie ma jednak najmniejszego powodu, by dzisiaj, po setkach lat, wciąż „patriotycznie” tumanić czytelników, że polskich kaprów ścięto za „schronienie się w porcie przed sztormem”. Rozumiem, że większość naszego społeczeństwa zna tamte czasy z opowiastek typu „Panienka z Okienka” i bierze je za historię, ale to nie powinno rozgrzeszać zawodowych historyków.
Koniec części drugiej i ostatniej. Raz jeszcze powtarzam, by przy tym nie zapominać, że książka Tadeusza Górskiego jest bardzo potrzebna, podaje masę ciekawych i cennych informacji, trudnych do znalezienia gdzie indziej, a przede wszystkim znacznie ważniejszych niż wymienione drobiazgi. Poza tym nawet kilkanaście pomyłek przy 429 stron tekstu, to zupełny margines.
Co nie przeszkadza, że osobiście czekam raczej na rozszerzone i unowocześnione wydanie np. „Floty Jagiellonów i Wazów” tego samego autora, gdyż zdecydowanie wolę jego literaturę dla dorosłych.
Krzysztof Gerlach
Ostatnio zmieniony 2008-08-10, 08:39 przez Krzysztof Gerlach, łącznie zmieniany 1 raz.
- dessire_62
- Posty: 2031
- Rejestracja: 2007-12-31, 16:30
- Lokalizacja: Głogów Małopolski
Ja Pana Krzysztofa po prostu uwielbiam i jest to mój cichy bohater FOW, bo w tzw. prasie tzw. historyczno-wojskowej widzi Pan Krzysztof te same rzeczy, co ja, tylko że ja to widzę w aeronautyce, a Pan Krzysztof w sprawach marynarskich. I za nazywanie spraw po imieniu - bo tak trzeba - czapka z głowy przed Krzysztofem Gerlachem nieustannie.dessire_62 pisze:Dobre ,szczególnie te osły!Krzysztof Gerlach pisze:Co prawda autor nie wyróżnia się tu bardzo in minus w świetle podobnych bzdur wypisywanych na ten temat przez habilitowanych osłów z gdańskich placówek naukowych
Tak trzymać!
Muszę przyznać, że powtarzanie co akapit tych samych twierdzeń, tyle że w zmienionych konstelacjach jest niestety dość charakterystyczną cechą tej pozycji. W niektórych przypadkach konstelacja jest na tyle odmienna, że odwrócony zostaje sens twierdzenia...Cała charakterystyka fregat ze stron 173-175 jest dziwaczna, ponieważ większość twierdzeń pojawia się w sąsiednich zdaniach po kilka razy, a niektóre nawet sobie przeczą.
Przy tym nie mogę się zgodzić ze stwierdzeniem p. Macieja Sobańskiego, iż "Niewątpliwym walorem publikacji jest czytelny i komunikatywny język, pozbawiony naukowej frazeologii". Wręcz przeciwnie, publikacja jest naszpikowana całkowicie nieczytelną, niekomunikatywną, abstrakcyjną naukową (?) frazeologią na opis rzeczy skądinąd prostych. Przykłady:
"Okręt wojenny stanowił system bojowy przeznaczony do walki na wodzie (morzu, zalewie, rzece), który spełniał dwie zasadnicze role:
1) przeprowadzał uderzenia na odległość - artylerią i bezpośrednio - przez abordaż;
2) przewoził oddziały wojskowe, które albo walczyły w abordażu, albo stanowiły desant.
Z tych dwóch ról wynikały właściwości bojowe okrętu, które określały trzy elementy taktyczno-techniczne:
1) ataku - artyleria, ręczna broń palna i miotająca oraz piechota morska do walki abordażowej;
2) obrony - piechota morska, urządzenia do walki z wodą i pożarem;
3) manewru - prędkość, zasięg pływania, zwrotność, zanurzenie, możliwość pływania na fali i szybkość przemieszczania się [czym to się różni od prędkości? - przyp. Ramond]
W zakresie taktycznym dla okrętu istotny był ruch i wyporność. Ruch stanowił podstawową zasadę, ponieważ do uderzenia okręt musiał się przemieszczać (...)" - str. 147-148
"Jednostki bojowe, przerabiane przeważnie ze statków handlowych różnej wielkości, przeznaczone były do walki samodzielnie, w zespole lub we współdziałaniu z oddziałami lądowymi. Składały się z urządzeń technicznych i ludzi, a każdy członek załogi okrętu pełnił określoną funkcję na rzecz walki. W tym celu okręt był wyposażony w przedmioty i urządzenia niezbędne do walki na morzu: uzbrojenie indywidualne - broń białą, strzelczą, uzbrojenie ochronne oraz w artylerię" - str. 184-185
"(...) proces jej [artylerii okrętowej] użycia składał się z trzech czynności: wyboru obiektu niszczenia na jednostce przeciwnika, kierowania strzelaniem i prowadzenia ognia.
Wybór obiektów niszczenia obejmował: obserwowanie okrętu, jego burt i stanowisk artyleryjskich, ruchu żołnierzy na pokładzie i zajmowanie przez nich stanowisk bojowych, prace przy żaglach i manewr jednostki, ustalanie danych do strzelania - odległości między przeciwnikami i siły wiatru, przygotowanie amunicji i armat do strzelania. Kierowanie ogniem obejmowało stałe śledzenie poczynań przeciwnika oraz przekazywanie sygnałów ze stanowiska dowodzenia do poszczególnych baterii, dział lub dla całej artylerii burtowej. Natomiast prowadzenie ognia obejmowało wycelowanie dział, odpalenie oraz korygowanie strzelaniem." - str. 189