Waga dział i amunicji

Okręty Wojenne do 1905 roku

Moderatorzy: crolick, Marmik

Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

„Andrzej della Aqua opisuje w roku 1637 przykład nadzwyczaj długiej kolubryny, której skrócono lufę, co zaowocowało zwiększeniem zasięgu.”

Pewna hiszpańska „Colubrina extraordinaria” miała ponad 6 metrów długości i jej teoretyczny zasięg maksymalny daleko przekraczał 2000 metrów (nie kroków). Z kolei kolubryna, o której Pan wspomina, jest może tą odlaną dla Karola V, charakteryzującą się długością równą 58 kalibrom, a więc jeszcze bardziej absurdalną. Literatura z tamtej epoki utrzymuje, ż po obcięciu do długości 43 kalibrów jej donośność wzrosła o około 1350 m, co jest na pewno grubą przesadą (ale praktycznie wszystkie donośności podawane w dziełach z XVI i XVII w. są na ogół wyssane z palca). Tym niemniej sam fakt jest oczywisty. Obliczenia balistyki wewnętrznej dla prochu czarnego wykazały, że przekraczanie długości 20 kalibrów PRAWIE nie dodaje już prędkości wylotowej pociskom wylatującym z ówczesnych dział gładkolufowych, a przy dużej różnicy między średnicą kuli a średnicą przewodu lufy monstrualny wzrost długości może tę prędkość nawet obniżyć (spadek energii na skutek częstego zderzania się pocisku ze ściankami). Zatem obcięcie lufy przy takich bezsensownych działach mogło bez wątpienia zwiększyć donośność. Zresztą dzisiejsze obliczenia dla tych warunków wykazują, że ważniejsza jest bezwzględna długość drogi, po której poruszała się kula w ówczesnej armacie, niż ulubiona przez dawnych autorów i dzisiejszych historyków długość podawana w kalibrach, ale mniejsza z tym. Ja podaję swoje przykłady dla NORMALNYCH, nawet jeśli bardzo długich dział, UŻYWANYCH NA OKRĘTACH ŻAGLOWYCH, a nie eksperymentalnych dziwolągów, których na ogół nie ruszano z lądu, a jeśli już jakimś cudem, to co najwyżej w charakterze dział dziobowych na galerach. Najdłuższa praktycznie używana przez Anglików na początku XVII w. kolubryna OKRĘTOWA, jaka znam, miała 3,43 m długości, co oznaczało zarazem lekko poniżej 26 kalibrów. W tym samym czasie typowe kolubryny burtowe miały tylko 2,44-2,59 m długości, czyli z grubsza 19 kalibrów – zatem idealnie tyle, co powinny i wbrew rozmaitym popularnym bajdurzeniom nigdy nie były potem skracane (mówię oczywiście o armatach standardowych, a nie lekkich obrzynach). Im obcinanie lufy nie zwiększało nigdy donośności.
Raz jeszcze zwracam jednak uwagę na dużo ważniejszy od maksymalnej donośności, a najwyraźniej ignorowany czynnik – celność. Uparte trzymanie się przez wszystkie marynarki świata do samego końca epoki żaglowej specjalnych, WYDŁUŻONYCH wersji zwykłych armat, w charakterze dział pościgowych (nawet kiedy poznano już prawa balistyki wewnętrznej), każe sądzić, że jednak dużo łatwiej było z nich trafić w mały, odległy cel. Zwiększenie czy zmniejszenie donośności maksymalnej o 6% na pewno nie ma znaczenia, ale jeśli przy strzelaniu w odległości skutecznego strzału z jednego działa otrzymywało się rozrzut trafień 500 m, z drugiego 5 m (dane z kapelusza i na pewno przesadzone), to warto to było wykorzystać.


”Ja zupełnie nie znam się na liniowcach, ale kiedyś widziałem przekrój poprzeczny jakiegoś hiszpańskiego okrętu linowego. Burty okrętu składały się z pokrycia zewnętrznego grubości 20 cm i z pokrycia wewnętrznego również grubości 20 cm. Pomiędzy tymi dwoma pokryciami znajdowały się poprzeczne wręgi. Przestrzeń pomiędzy wręgami miała być dodatkowo pokryta korkiem również grubości 20 cm. Tak wiec całkowita grubość burt okrętu liniowych miała wynosić 60 cm. Czy o takich burtach Pan pisze?”

Prawie o takich. Korek nie dawał żadnej odporności na ostrzał. Nie można podać jednej wartości dla wszystkich epok, marynarek i kategorii liniowców, mnie chodziło o tendencję. Ale – tylko przykładowo – angielski liniowiec 70-działowy z 1678 r. miał na wysokości głównej baterii poszycie zewnętrzne o grubości do 15 cm, wręgi o grubości (w kierunku prostopadłym do osi wzdłużnej okrętu) 26 cm, poszycie wewnętrzne o grubości do 18 cm, co w najgrubszym miejscu dawało 59,5 cm. Późniejsze były jeszcze potężniejsze. Te prawie 60 cm dębiny stanowiło całkiem niezłą przeszkodę dla kuli armatniej (chociaż dającą się niekiedy przebić). Przestrzeń między wręgami mogła być wypełniona tylko powietrzem (dla odporności na pocisk wartym tyle co korek, czyli raczej nic), ale tak projektowano jej wymiar (zwany przez Anglików „room & space”, przez Francuzów „maille”), aby zarazem był mniejszy niż średnica kuli z działa usytuowanego w tym miejscu. Zatem pocisk przeciwnika, nawet jeśli trafił idealnie między wręgi, nie napotykał tylko na 33 cm poszycia, lecz nadal musiał jeszcze przełamywać bokami 26-centymetrowe drewno wręgów.
Krzysztof Gerlach
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

Chciałem serdecznie podziękować za trud jaki Pan włożył aby odpowiedzieć zupełnie nieznanej osobie. Bardzo mi Pan pomógł. Dziękuję!
maxgall
Posty: 158
Rejestracja: 2008-10-28, 08:01
Lokalizacja: Silesia

Post autor: maxgall »

Witam,
Trochę poszperałem i udało mi się znaleźć dane hiszpańskich dział wyprodukowanych w Lierganes w latach 1628-46:

- Działa 24 funtowe: ilość dział – 98; średnia waga – 5 187 funtów (4 775 – 5 950); długość lufy liczona w kalibrach: 19,5.
- Działa 16 funtowe: ilość dział – 283; średnia waga – 4 020 funtów (3 118 – 4 562); długość lufy liczona w kalibrach: 20 – 21,5.
- Działa 10 funtowe: ilość dział – 180; średnia waga – 3 300 funtów (2 850 – 4 450); długość lufy liczona w kalibrach: 23,5 – 24,5.

pozdr
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

maxgall pisze:Witam,
- Działa 24 funtowe: ilość dział – 98; średnia waga – 5 187 funtów (4 775 – 5 950); długość lufy liczona w kalibrach: 19,5.
pozdr
Zastanawiam się nad wagą tych cartaun. Skąd tak duże różnice w wadze poszczególnych egzemplarzy. Czy jest to rezultat niskiego poziomu techniki?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Istniało kilka przyczyn.
Najważniejsza to brak standaryzacji. To nie było tak, że państwowa instytucja rozsyłała po ludwisarniach dokładne rysunki, a wszyscy na ich podstawie odlewali identyczne działa. W zasadzie każdy wytwórca robił armaty najlepsze jego zdaniem, a nie zdaniem kolegi czy jakiegoś urzędnika. Wszyscy trochę eksperymentowali i nawet ten sam ludwisarz nie musiał odlewać wszystkich dział identycznych - próbował zmieniać grubości, miejsca pierścieni wzmacniających, czopów itd. Praktyka z czasem doprowadziła do zbliżonych proporcji, ale nawet po wprowadzeniu konkretnych, narzucanych odgórnie modeli postęp trwał nieprzerwanie. Pojawiały się nowe, lepsze modele, a wiele dział używano BARDZO długo, więc obok siebie istniały egzemplarze wykonane wg różnych systemów.
Armat nie odlewano w jednym miejscu, tylko w wielu. Wytwórnie mogły być od siebie na tyle oddalone, że korzystały z różnych rud, co dawało nieco inny ciężar właściwy dla dział żeliwnych. W przypadku armat brązowych dochodziły do tego spore różnice w składzie stopów, ponieważ każdy ludwisarz miał własny pogląd na najlepszy materiał.
Formę trzeba było rozbić po odlaniu danego egzemplarza, więc nowy odlew oznaczał nową formę, kształtowaną przecież ręcznie. Trudno w takich warunkach oczekiwać dużej powtarzalności. Działa były wyrobami jednostkowymi, wynikiem produkcji RĘCZNEJ!
W pewnych przypadkach (całkiem licznych) armaty ozdabiano - nadlewy przy uchwytach czopowych, herby, ozdobne pierścienie też dodawały troszkę masy.
Krzysztof Gerlach
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

1. Jeśli już mówimy o działach żelaznych i spiżowych to taka drobna dygresję.
Kilka dni temu oglądałem unikatowe, bo wykonane ręcznie urządzenie laboratoryjne z mosiądzu. Autor projektu i wykonawca w jednej osobie z dumą prezentował swoje dzieło. Na pytanie, dlaczego urządzenie jest mosiężne a nie stalowe, odpowiedział, że zależało mu na odporności na korozję i łatwości kształtowania precyzyjnego urządzenia. Zwrócił przy okazji uwagę, że mosiężna tuleja i stalowy element poruszający się wewnątrz to urządzenie idealne pod względem technicznym.

2. Diego Uffan twierdził, że w zasadzie kolubryna powinna dalej nieść niż kartauna, ale zdażają się wyjątki. Po pierwsze łoża armat długolufowych z reguły pozwalają na oddawanie strzałów przy niewielkich kątach podniesienia. Natomiast w przypadku krótkich kartaun, strzelanie przy większych kątach podniesienia jest o wiele bardziej prawdopodobne. Ale Diego podał również inną przyczynę większej donośności (niektórych) kartaun. Mianowicie twierdził, że nad morzem silny wiatr i mokre powietrze znacznie bardziej powstrzymują lżejsze pociski kolubryn niż cięższe pociski wystrzelone z kartaun.
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Bardzo ciekawe uwagi. Ponieważ jednak jesteśmy w temacie dział i to – sądząc z nazw armat i przywoływanych autorytetów – w XVI i XVII w., mała dygresja do drobnej dygresji. Autor precyzyjnego urządzenia laboratoryjnego miał niewątpliwie rację co do swego dzieła, lecz armaty z tamtych wieków odlewano z żeliwa, nie ze stali (wczesnośredniowieczne lufy z odkuwanych listew żelaznych już zanikały, a późno-dziewiętnastowieczne lufy z pierścieniami z żelaza pudlarskiego jeszcze się nie pojawiły, o stali w ogóle nie wspominając). Stopy zwane ogólnie i umownie spiżem, „metalem działowym” itp. należą do brązów, chociaż w tamtych epokach – i długo potem – nazywano je mosiądzami. Jednak z dzisiejszym mosiądzem, którego użył twórca urządzenia, nie mają nic wspólnego. Nie wyobrażam sobie (może mam za słabą wyobraźnię?) aby ów pan ODLEWAŁ swój przyrząd – zapewne wykonał go metodą obróbki skrawaniem, a to zupełnie inna bajka, gdy chodzi o możliwość dokładności przy pracy ręcznej. Zatem wyciąganie wniosków nadających się do przeniesienia na temat, który poruszamy, musi być szczególnie ostrożne. Nie twierdzę, że armat brązowych nie odlewało się łatwiej i że nie były znacznie bardziej odporne na korozję – ale najważniejsza ich przewaga nad DZIAŁAMI żeliwnymi polegała zupełnie na czym innym. Łożyskowanie twardego czopu w podatnej panewce jest oczywiste dla każdego konstruktora, lecz znowu nie ma związku z ówczesnymi armatami.
Uffan słusznie prawił na temat lawet i kątów podniesienia przy krótszych i dłuższych działach, jednak nie odnosiło się to prawie w ogóle do okrętów. Na lądzie można było podnieść lufę kartauny, na okręcie oznaczałoby, że trzeba sobie najpierw odstrzelić kawałek własnej burty, aby podnieść wysokość furty. Na lądzie powszechnie używano haubic, z bardzo krótkimi lufami, strzelających wręcz stromotorowo. Na okręcie trzeba by z nich grzmocić do pokładu znajdującego się nad własną głową, a na najwyższym pokładzie – zestrzeliwać własne reje, liny i maszty. Doświadczenia artylerzysty lądowego miały się nijak do zastosowania na morzu, na żaglowcach.
Krzysztof Gerlach
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

Witam!
Diego Uffan twierdził, że okręty nieprzyjacielskie ostrzeliwujące Ostendę strzelały tymi samymi (dosłownie) kulami na 500 kroków dalej niż armaty forteczne. Przedstawił nawet własna teorię na temat tego zjawiska. Czy inni kronikarze wspominali o czymś takim?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Nie wiem, czy pisali, lecz wątpię, by Uffan to sobie wymyślił lub oparł się na całkiem niewiarygodnych przekazach. Zatem można chyba przyjąć, ze taki fakt miał miejsce. Co innego jednak fakt, a co innego jego interpretacja. Doświadczenia niezliczonych starć okrętów z twierdzami w epoce dział gładkolufowych dowodzą, że niemal zawsze TO SAMO działo ustawione w twierdzy strzelało dalej niż zainstalowane na okręcie – z powodów oczywistych: twierdze budowano na ogół na wzniesieniach, a stanowiska działowe na wałach nie miały ograniczonego od góry kąta podniesienia. Jeśli zatem zdarzały się przypadki odwrotne, to żadne fantazje o „mokrym powietrzu nad wodą” niczego nie mogły tu wyjaśnić. TA SAMA KULA nie oznaczała TEGO SAMEGO DZIAŁA. Jeśli armata identycznego wagomiaru miała dłuższą lufę (tylko w sensownym zakresie dla praw balistyki wewnętrznej gładkiego przewodu i czarnego prochu) to strzelała dalej. Jeśli przede wszystkim była mocniejsza (miała grubsze ścianki, w lepszym miejscu rozłożone pierścienie wzmacniające, odlano ją z lepszego materiału), to dało się w nią wepchać bez obaw większy ładunek miotający – wtedy strzelała dalej. Kiedy wykonano ją z mniejszym luzem między przewodem a kulą – strzelała dalej. Zatem Uffan zamiast wymyślać teorie, powinien był sprawdzić, JAKIE DZIAŁA strzelały tymi samymi kulami z okrętów, a jakie z twierdzy i jakich używano w obu przypadkach ładunków miotających (co do wielkości i jakości prochu), ponieważ założenie, że pod obu względami musiało być identycznie, jest fałszem.
Krzysztof Gerlach
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

I jeszcze jedno. Przy strzelaniu z okrętów często wykorzystywano falowanie morza. Jeśli komuś zależało na donośności, strzelał na tzw. fali wstępującej. Tak dokonywano odpalenia, aby wystrzał następował w chwili, gdy burta, z której prowadzono ogień, znalazła się w szczytowym położeniu. Otrzymywano wtedy nie tylko stosunkowo wysoką pozycję działa, ale – na skutek skośnego położenia pokładu – kąt podniesienia względem LW wydatnie większy niż możliwy względem samego pokładu. Było to ze szkodą dla okrętu, jednak dawało rezultaty, więc należało do praktyki.
Jednak raz jeszcze chcę podkreślić, że wszystkie te rozważania mają stosunkowo małe znaczenie, bowiem w walce artyleryjskiej nie chodziło bynajmniej o bicie rekordów w „pchnięciu kulą”, tylko o to, by w coś TRAFIĆ – najlepiej w przeciwnika. Jak pisał słusznie Guilmartin „integralna niecelność broni gładkolufowej strzelającej sferycznym pociskiem… czyniła całą kwestię maksymalnej donośności w wielkiej mierze bezsensowną…”.
Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Grzechu
Posty: 1645
Rejestracja: 2004-06-29, 16:05
Lokalizacja: Kwidzyn (Powiśle)

Post autor: Grzechu »

Panie Krzysztofie,
Ze wstydem zauważam, że zapomniałem podziękować za wyjaśnienia odnośnie strzału bezpośredniego - niniejszym nadrabiam i ślicznie dziękuję.

Z Panów ciekawej wymiany informacji wykluły mi się następne pytania (przy czym mam niejasne wrażenie, że gdzieś już tę kwestię, może pobocznie, poruszono - na forum lub w literaturze; niestety nie potrafię nic znaleźć...).
Wspomniał Pan o różnicach w konstrukcji, materiale, procesie produkcji dział. Jak sądzę w oczywisty sposób przekładało się to na ich wytrzymałość, a ta w znacznym stopniu determinowała zasięg - bo im większy ładunek prochu tym dalsza odległość osiągania przez pocisk (uogólniając oczywiście ;) ).

Czy istniały i były szerzej stosowane w XV-I poł. XIX wieku jakieś metody naukowe (obliczeniowe) wyznaczania tej wytrzymałości?
Jeśli nie, to czy było praktykowane jej znajdowanie metodą 'na Duńczyka' (czyli prób aż do zadowalającego - niekoniecznie niszczycielskiego - skutku).
Czy ówczesne armaty posiadały coś w rodzaju 'metryczek' lub tablic, z których wynikało, że 'by strzelić na odległość X przy kącie podniesienia Y należy załadować proch o masie Z'?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Może najpierw drobne uściślenie. Dla określonej masy pocisku istniał optymalny ciężar ładunku miotającego z prochu czarnego, dla którego energia przekazywana kuli była największa. Zwiększanie ładunku powyżej tej wartości nie tylko nie przynosiło poprawy donośności, ale mogło ją pogorszyć. Jednak – ze względów bezpieczeństwa – „normalny” ładunek był nieco niższy, a ten optymalny zostawiano sobie na rzadką okoliczność bezwzględnej potrzeby strzału „długiego”. Przy strzelaniu z bliska można było używać ładunków jeszcze mniejszych niż typowe.
Do początku XIX w. zdecydowanie preferowano podejście praktyczne do kontroli wytrzymałości armat, zresztą nie dysponowano jeszcze ani wystarczającym aparatem naukowym, ani badawczym. Trzeba bowiem wyraźnie powiedzieć, że ŻADNA METODA OBLICZENIOWA nie określi wytrzymałości konstrukcji, jeśli najpierw nie zbadamy cech materiałowych i nie zagwarantujemy homogenności wyrobu (albo przynajmniej ścisłej znajomości jego anizotropii czy nieciągłości), co dla ówczesnych dział leżało poza zasięgiem możliwości wykonawczych. W różnych krajach i różnych czasach odmiennie to regulowano szczegółowo, lecz generalna zasada polegała na oddawaniu ustalonej liczby strzałów z ustalonej liczby armat z każdej serii produkcyjnej (czasem ze wszystkich) przy znacznie zwiększonym ładunku miotającym, tzw. ładunku do prób. Oczywiście wielkość tego ładunku też regulowały przepisy oparte na doświadczeniu. Jeśli działa przeszły zwycięsko takie próby, uważano, że rzadko będą się rozrywać przy mniejszych ładunkach w zwykłej służbie. Rozumowanie takie miało swoje złe strony (nie uwzględniało np. zmiany wytrzymałości w trakcie nagrzewania się luf podczas prawdziwej walki), ale nie było całkiem pozbawione logiki. Jeśli dowództwo marynarki miało wątpliwości względem wytrzymałości armat, ale i tak musiało je kupić, albo takie wątpliwości pojawiły się dopiero w czasie służby (duża liczba wypadków rozerwania luf) nakazywano po prostu zmniejszyć ładunki dla nich standardowe i tyle.
Działa okrętowe z XV-I połowy XIX w. nie miały takich metryczek z kilku powodów:
- strzelanie na duże odległości było pozbawione sensu, ponieważ nie dało się w nic trafić; w tych wyjątkowych, pojedynczych przypadkach, kiedy to jednak praktykowano, lepiej było się zdać na talent i doświadczenie jakiegoś wyjątkowego „snajpera” armatniego, gdyż umiejętność oceny kołysania się okrętu na fali i właściwa ocena dystansu miały dużo większe znaczenie;
- nigdy dwie kule nie miały identycznej średnicy, ani nie były idealnie okrągłe, nigdy proch nie był identycznej jakości, więc żadnej ścisłej powtarzalności nie dało się osiągnąć;
- metody określania odległości do celu pozostawały skrajnie prymitywne; jaki sens miałaby informacja, że na redzie, przy gładkiej tafli wody, kula wystrzelona pod takim a takim kątem podniesienia i z takim to a takim ładunkiem miotającym doleci na 1052 kroki, jeżeli potem w bitwie, na kołyszącym się morzu, i tak nie wiedziano, czy nieprzyjacielski okręt jest w odległości 1200 czy 900 kroków?
- skorzystanie z takiej tabelki wymagałoby dużej liczby gotowych ładunków miotających o różnej masie, co stwarzało problemy logistyczne.
Ale wszystko to były problemy TYMCZASOWE. W tym samym XIX w., kiedy wprowadzono przyrządy celownicze, kiedy udoskonalone działa strzelały celnie dużo dalej, kiedy nauczono się znacznie dokładniej oceniać odległość od celu, kiedy powtarzalność kul i ładunków miotających bardzo wzrosła, wprowadzono coś na kształt owych tabliczek, chociaż w innej postaci. Mianowicie pręty przyrządów celowniczych miały kilka skal (po jednej na każdym boku), odpowiadających różnym typom pocisków i różnym ciężarom ładunków miotających. Wstawiało się pręt do uchwytu stroną odpowiednią do stosowanej amunicji i na określoną wysokość. Potem ustawiało lufę tak, by cel i muszka ukazały się w celowniku. Automatycznie dawało to kąt podniesienia właściwy dla ładunku, pocisku i oszacowanej odległości, który miał zapewnić pożądaną donośność.
Dużo wcześniej niektórzy artylerzyści praktykowali rozmaite prymitywne wersje tego rozwiązania, z trójkątami, pionami itp., lecz chociaż świetnie się one nadawały do uczonych traktatów, na morzu nie miały żadnego praktycznego znaczenia.
Krzysztof Gerlach
Awatar użytkownika
Grzechu
Posty: 1645
Rejestracja: 2004-06-29, 16:05
Lokalizacja: Kwidzyn (Powiśle)

Post autor: Grzechu »

Dziękuję za wyczerpującą odpowiedź.

Jakiś czas po napisaniu swojego postu uświadomiłem sobie, że - w świetle wcześniejszej Panów konwersacji - badanie wytrzymałości w kontekście zasięgu rzeczywiście nie mają większego znaczenia.
Za to jak mi się wydaje miały jakieś znaczenie dla przebijalności kadłubów - oczywiście z uwzględnieniem wszelkich niuansów tego zagadnienia, które nie raz już Pan poruszał.
Stąd prosty (czyżby?...) wniosek, że kapitan okrętu wiedział, na co "stać" armaty, które miał na pokładzie. Czyli czym, kiedy, po co i do kogo strzelać. A skąd wiedział, to był Pan uprzejmy wyjaśnić.
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

Witam!
W roku 1687 flota wenecka podczas bitwy z Turkami ostrzelała ateński Akropol, powodując eksplozję prochu zgromadzonego na Akropolu. Akropol znajduje się jakieś 8 km od morza. W jaki sposób kule z okrętów weneckich mogły przebyć tak duża odległość?
Krzysztof Gerlach
Posty: 4473
Rejestracja: 2006-05-30, 08:52
Lokalizacja: Gdańsk

Post autor: Krzysztof Gerlach »

Z tą odległością Akropolu od morza to chyba coś nie tak. Tyle jest do portu w Pireusie, ale najbliższy brzeg morza znajduje się gdzieś około 5 km. Nie ma to jednak większego znaczenia. Bowiem odpowiedź na pytanie „w jaki sposób kule z okrętów weneckich mogły przebyć tak dużą odległość?” brzmi: BARDZO PROSTO. Informacja jest fałszywa. Flota wenecka wysadziła 21.09.1687 wojsko w Porto Leone (ówczesna nazwa Pireusu), a sama krążyła na wodach koło Eginy oraz między Attyką a Negropontem, aby nie dopuścić tureckich posiłków. Tymczasem wysadzone oddziały lądowe podeszły pod Ateny i zbombardowały miasto (ciężko uszkadzając Partenon) w dniu 28.09.1687. Jest całkiem prawdopodobne, że wśród użytej artylerii były działa zdjęte z weneckich okrętów.
Krzysztof Gerlach
Gaweł II
Posty: 19
Rejestracja: 2010-01-02, 09:38

Post autor: Gaweł II »

Krzysztof Gerlach pisze: Raz jeszcze zwracam jednak uwagę na dużo ważniejszy od maksymalnej donośności, a najwyraźniej ignorowany czynnik – celność. Uparte trzymanie się przez wszystkie marynarki świata do samego końca epoki żaglowej specjalnych, WYDŁUŻONYCH wersji zwykłych armat, w charakterze dział pościgowych (nawet kiedy poznano już prawa balistyki wewnętrznej), każe sądzić, że jednak dużo łatwiej było z nich trafić w mały, odległy cel. Zwiększenie czy zmniejszenie donośności maksymalnej o 6% na pewno nie ma znaczenia, ale jeśli przy strzelaniu w odległości skutecznego strzału z jednego działa otrzymywało się rozrzut trafień 500 m, z drugiego 5 m (dane z kapelusza i na pewno przesadzone), to warto to było wykorzystać.
Znalazłem opis niezwykle celnego strzelania. Na rzece stał zakotwiczony statek pozbawiony załogi. Z uwagi na silny ogień nieprzyjacielski, marynarze nie mogli dostać się na statek. Wówczas szczególnie uzdolniony puszkarz drugim wystrzałem z armaty przeciął linę kotwiczną. Niestety nie wiem z jakiej odległości strzelał.
ODPOWIEDZ