Nieomylność autorów
: 2012-02-01, 12:45
Na kanwie dyskusji o książce pana Rogackiego.
Nie znam żadnego autora, który nie pomyliłby się nigdzie i ani razu, chociaż faktycznie spotkałem takich, którzy w podobny sposób o sobie myślą, a nawet wypowiadają. Co do mnie, na tematy morskie pisuję artykuły i większe całości od kilkudziesięciu lat. Gdybym miał to wszystko zebrać i ponownie wydać, wiele rzeczy napisałbym lepiej. Merytorycznych wpadek za dużo może nie ma (poza głupstwami dodawanymi przez ambitne redakcje), ale nawet takie się zdarzyły – jak fałszywa data śmierci admirała Graviny czy zamienione forty w książce o Lissie. Rzecz jednak w tym, że do publicznego pisania (sprzedawanego za pieniądze) potrzebne jest dobre oczytanie w CAŁOŚCI tematyki wiążącej się z omawianym zagadnieniem. Wiek autora nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ można się czymś pasjonować od 15 roku życia i – jeśli ma się pieniądze i czas, by traktować to bardzo na serio - być ekspertem przed trzydziestką. Natomiast ostatnio pojawiła się moda (być może w związku z nieporównanie łatwiejszym dostępem do literatury niż przed wielu laty) pisania artykułów na podstawie jednej książki, którą autor akurat sobie kupił i bardzo mu się spodobała, więc postanowił ją przetłumaczyć na polski, streścić i zaserwować mniej obeznanym (czy po prostu koncentrującym się na innych epokach lub zagadnieniach) czytelnikom. Przypomina to trochę bardzo dawne czasy, gdy w Polsce pisano o galeonach na podstawie uroczych kawałków z „National Geographic”, ponieważ do pisma tego mieli dostęp tylko nieliczni szczęśliwcy. Niestety, brak „backgroundu” autora natychmiast się wyczuwa. Jest przekonany, że pozycja, z której korzysta, nie zawiera błędów i nie umie ich wykryć. Dlatego np. przepisuje parametry okrętów z koszmarnymi literówkami, bo nie wie, co było realne, a co nie. Każde odejście na milimetr w bok od głównego wątku kończy się fatalnie, gdyż wchodzi na poletka, o których nie ma bladego pojęcia. Często w takich przypadkach podpiera się złą literaturą ogólną, o której nie wie, że jest zła. Pamiętam artykuł, którego autor przepisał z oryginału nawet zamienione podpisy pod zdjęciami, chociaż wystarczyło popatrzeć na te fotografie i policzyć wiosła by się zorientować, że rąbnęli się już Anglicy. Nie chcę mnożyć przykładów, sprawa jest chyba jasna. Nie ważne, jakim się jest specjalistą w jednym, jedynym wątku, jeśli nie umie się wykryć nieścisłości w bezpośrednim sąsiedztwie.
Na uczelniach sprawa rozwiązywana jest przez współautorstwo, ale zbyt dobrze wiem, ile to rodzi goryczy i niesnasek, by traktować rzecz jako panaceum. Tym niemniej polski rynek literatury morskiej ma już tak dobry poziom, że szeroko pojęta wcześniejsza współpraca – bez względu na jej formę, np. WŁAŚNIE NA TAKIM FORUM – jest chyba główną drogą dla debiutującego w danej tematyce autora – jeśli nie chce się narażać na druzgocące recenzje po fakcie. No, chyba że ktoś ma ego dające mu radość z pieniaczenia się w sądzie, wtedy rzeczywiście lepiej poczekać na krytykę.
Krzysztof Gerlach
Nie znam żadnego autora, który nie pomyliłby się nigdzie i ani razu, chociaż faktycznie spotkałem takich, którzy w podobny sposób o sobie myślą, a nawet wypowiadają. Co do mnie, na tematy morskie pisuję artykuły i większe całości od kilkudziesięciu lat. Gdybym miał to wszystko zebrać i ponownie wydać, wiele rzeczy napisałbym lepiej. Merytorycznych wpadek za dużo może nie ma (poza głupstwami dodawanymi przez ambitne redakcje), ale nawet takie się zdarzyły – jak fałszywa data śmierci admirała Graviny czy zamienione forty w książce o Lissie. Rzecz jednak w tym, że do publicznego pisania (sprzedawanego za pieniądze) potrzebne jest dobre oczytanie w CAŁOŚCI tematyki wiążącej się z omawianym zagadnieniem. Wiek autora nie ma tu nic do rzeczy, ponieważ można się czymś pasjonować od 15 roku życia i – jeśli ma się pieniądze i czas, by traktować to bardzo na serio - być ekspertem przed trzydziestką. Natomiast ostatnio pojawiła się moda (być może w związku z nieporównanie łatwiejszym dostępem do literatury niż przed wielu laty) pisania artykułów na podstawie jednej książki, którą autor akurat sobie kupił i bardzo mu się spodobała, więc postanowił ją przetłumaczyć na polski, streścić i zaserwować mniej obeznanym (czy po prostu koncentrującym się na innych epokach lub zagadnieniach) czytelnikom. Przypomina to trochę bardzo dawne czasy, gdy w Polsce pisano o galeonach na podstawie uroczych kawałków z „National Geographic”, ponieważ do pisma tego mieli dostęp tylko nieliczni szczęśliwcy. Niestety, brak „backgroundu” autora natychmiast się wyczuwa. Jest przekonany, że pozycja, z której korzysta, nie zawiera błędów i nie umie ich wykryć. Dlatego np. przepisuje parametry okrętów z koszmarnymi literówkami, bo nie wie, co było realne, a co nie. Każde odejście na milimetr w bok od głównego wątku kończy się fatalnie, gdyż wchodzi na poletka, o których nie ma bladego pojęcia. Często w takich przypadkach podpiera się złą literaturą ogólną, o której nie wie, że jest zła. Pamiętam artykuł, którego autor przepisał z oryginału nawet zamienione podpisy pod zdjęciami, chociaż wystarczyło popatrzeć na te fotografie i policzyć wiosła by się zorientować, że rąbnęli się już Anglicy. Nie chcę mnożyć przykładów, sprawa jest chyba jasna. Nie ważne, jakim się jest specjalistą w jednym, jedynym wątku, jeśli nie umie się wykryć nieścisłości w bezpośrednim sąsiedztwie.
Na uczelniach sprawa rozwiązywana jest przez współautorstwo, ale zbyt dobrze wiem, ile to rodzi goryczy i niesnasek, by traktować rzecz jako panaceum. Tym niemniej polski rynek literatury morskiej ma już tak dobry poziom, że szeroko pojęta wcześniejsza współpraca – bez względu na jej formę, np. WŁAŚNIE NA TAKIM FORUM – jest chyba główną drogą dla debiutującego w danej tematyce autora – jeśli nie chce się narażać na druzgocące recenzje po fakcie. No, chyba że ktoś ma ego dające mu radość z pieniaczenia się w sądzie, wtedy rzeczywiście lepiej poczekać na krytykę.
Krzysztof Gerlach