Publicystyka morska
: 2007-05-09, 15:27
Panie Jacku,
Też wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak łatwo za pisanie książek z historii morskiej zabierają się dzisiaj ludzie będący w tej dziedzinie zupełnymi dyletantami. Niestety muszę przyznać, że podstawowa część winy spada na tych, którzy się na tym znają, lecz – z różnych powodów – publikują rzadko lub wcale, zostawiając wolną niszę dla pozostałych. Proponowałem swego czasu znanemu profesorowi i autorowi, aby napisał (w tej samej serii) właśnie o bitwie pod Navarino, obiecując wspomóc go bezinteresownie całą swoją wiedzą techniczną, faktograficzną i biograficzną, zwłaszcza pod kątem prawdziwych i szczegółowych charakterystyk walczących tam okrętów. Niestety - nawał pracy i bardzo szerokie spektrum zagadnień, którymi się zajmuje, nie pozwoliły mu podjąć się takiej pracy, a ja „w pojedynkę” nie chciałem borykać się z wydawnictwem, którego nie szanuję. Gdyby tamta moja propozycja doczekała się realizacji, nie byłoby dzisiaj owego knota do recenzowania.
Drugim powodem pojawiania się takich dzieł jest zapewne dość powszechne przekonanie, że obecnie napisanie książki historycznej jest bardzo proste. Bierze się kilka starych o tej samej tematyce, robi kompilację, nieco uzupełnia dodatkowymi materiałami łatwymi do zdobycia – dzięki internetowi - jak nigdy dotąd (które mogą być równie dobrze super cenne, jak stanowić kompletny bełkot oraz sieczkę z kłamstw), i gotowe. Brak wiedzy technicznej nie jest tu rzekomo żadną przeszkodą – wszak o tym, że fregata ma „żagle i żagielki” wie każde dziecko, więc po co się wysilać? Gdyby takie opracowanie funkcjonowało w obiegu naukowym, nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, ponieważ po trafieniu do kilku recenzentów wylądowałoby w koszu na śmieci. Jednak w obiegu popularnonaukowym, gdzie dla obniżenia kosztów najwyraźniej nie stosuje się najmniejszej kontroli fachowej (albo o takim samym stopniu fachowości jak autor), zasada, że „papier wszystko zniesie” tryumfuje na całej linii.
Trzecim powodem (oczywiście wg moich subiektywnych przemyśleń) jest ponadczasowa niefrasobliwość. Bardzo wielu autorów, tak dzisiaj, jak niegdyś, uważa i uważało, że pisząc o jakiejś sprawie, należy bezwzględnie przestrzegać prawdy tylko w głównym wątku, a wszystkie poboczne elementy tła można potraktować lekceważąco, nawet jeśli objętościowo stanowią poważną część pracy. Relacjonując kampanię lądowo-morską koncentrują się np. na aspekcie lądowym, a dla zaoszczędzenia czasu i pieniędzy działania morskie biorą z literatury pięknej, poniewczasie dopiero się dowiadując, że przepisali same bajki. Autor opisujący powrót steranego liniowca z Morza Śródziemnego pod koniec 1798 wnioskuje, że z powodu stanu okrętu i daty, musiał brać udział w bitwie pod Abukirem – na uwagę, że to nieprawda, odpowiada rozbrajająco, że „nie znalazł w swojej bibliotece (!)” wykazu jednostek uczestniczących w tym starciu, a przecież w ogóle artykuł jest głównie o czym innym, więc „czego się czepiam”. Znakomity znawca epoki walk z Turkami i Tatarami pisze historię bitwy pod Lepanto, precyzyjną we wszystkich kwestiach osobowych, analizach problemów społecznych, gospodarczych itd. – nie znając się jednak kompletnie na okrętach podpiera się wyłącznie cudzymi opisami, zaczerpniętymi od tzw. autorytetów sprzed pół wieku lub starszymi, i nic nie wie o tym, że współczesna literatura naukowa dawno je gruntownie zweryfikowała, sprowadzając wartość tych konstatacji prawie do zera. Niezwykle popularnym argumentem jest zwrot „ja sobie tego nie wymyśliłem”, który ma usprawiedliwić każdą wypisywaną bzdurę, jeśli ktoś już przede mną opublikował takie głupoty, co jakoby zwalnia mnie z myślenia. Muszę z przykrością zaznaczyć, że ten ostatni argument jest nadzwyczaj chętnie wykorzystywany nawet przez zawodowych historyków, z wysokimi tytułami naukowymi.
Dość paradoksalnie, czasami przyczyną szerzenia gruntownie błędnych informacji jest nadmierna ostrożność i niepewność siebie humanistów. Ponieważ kiedyś fałszywe dane na temat rzekomych wyporności żaglowców rozpowszechnił u nas zawodowy marynarz i to komandor (od którego naprawdę można by oczekiwać wiedzy w tym zakresie), do dzisiaj – po kilkudziesięciu latach (!) – powtarza to za nim cała rzesza (oczywiście absolutnie nie wszyscy i – jak na razie – chyba nikt z wypowiadających się na FOW) historyków, amatorów i profesjonalistów, no bo przecież, po pierwsze, „oni sobie tego nie wymyślili”, po drugie należałoby odświeżyć swoje wiadomości z fizyki i na ich podstawie ośmielić się zanegować zdanie autorytetu i komandora. Na dodatek na tzw. Zachodzie nie jest lepiej i co rusz można się natknąć na słowo „displacement” czy „déplacement” itp. przy liczbach dotyczących nośności, ładowności lub tonażu okrętów, co utwierdza naszych „znawców” w ich przekonaniach. Jeżeli jakiś fałsz techniczny został kiedykolwiek opublikowany w jakiejkolwiek historycznej książce, można mieć absolutną pewność, że – niezależnie od tego, jak często jest negowany – będzie nieustannie pojawiał się w nowych pracach, ponieważ ostrożny humanista zawsze woli podeprzeć się literaturą niż własną wiedzą z dziedziny, w której nie czuje się pewny.
Przekonanie, że historia morska to pole dla wszelkiej amatorszczyzny, jest wprost proporcjonalne od odległości konkretnej epoki historycznej od naszych czasów. Jeśli w stosunku do marynarki międzywojennej lub z drugiej wojny światowej ktoś popełni najmniejszą nieścisłość (o jawnych nonsensach nawet nie wspomnę), zaraz napotka na chór rzeszy znawców, którzy są w stanie dotknąć prawie każdego niuansu, z powołaniem się na odpowiednie dokumenty, rysunki, zdjęcia. Niestety, w miarę oddalania się od współczesności, maleje liczba zainteresowanych, a tym samym maleje nie tylko baza porównawcza (baza źródłowa jest w naturalny i oczywisty sposób coraz uboższa), ale i możliwość natknięcia się na krytykę. W rezultacie można sobie – w opinii wielu – poszaleć beztrosko, kto bowiem będzie się przejmował marudzeniem paru malkontentów z FOW? Zwłaszcza, że wobec mizernej liczby publikacji zawsze można użyć argumentu – „a to sami napiszcie lepiej”!
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach
Też wielokrotnie zastanawiałem się, dlaczego tak łatwo za pisanie książek z historii morskiej zabierają się dzisiaj ludzie będący w tej dziedzinie zupełnymi dyletantami. Niestety muszę przyznać, że podstawowa część winy spada na tych, którzy się na tym znają, lecz – z różnych powodów – publikują rzadko lub wcale, zostawiając wolną niszę dla pozostałych. Proponowałem swego czasu znanemu profesorowi i autorowi, aby napisał (w tej samej serii) właśnie o bitwie pod Navarino, obiecując wspomóc go bezinteresownie całą swoją wiedzą techniczną, faktograficzną i biograficzną, zwłaszcza pod kątem prawdziwych i szczegółowych charakterystyk walczących tam okrętów. Niestety - nawał pracy i bardzo szerokie spektrum zagadnień, którymi się zajmuje, nie pozwoliły mu podjąć się takiej pracy, a ja „w pojedynkę” nie chciałem borykać się z wydawnictwem, którego nie szanuję. Gdyby tamta moja propozycja doczekała się realizacji, nie byłoby dzisiaj owego knota do recenzowania.
Drugim powodem pojawiania się takich dzieł jest zapewne dość powszechne przekonanie, że obecnie napisanie książki historycznej jest bardzo proste. Bierze się kilka starych o tej samej tematyce, robi kompilację, nieco uzupełnia dodatkowymi materiałami łatwymi do zdobycia – dzięki internetowi - jak nigdy dotąd (które mogą być równie dobrze super cenne, jak stanowić kompletny bełkot oraz sieczkę z kłamstw), i gotowe. Brak wiedzy technicznej nie jest tu rzekomo żadną przeszkodą – wszak o tym, że fregata ma „żagle i żagielki” wie każde dziecko, więc po co się wysilać? Gdyby takie opracowanie funkcjonowało w obiegu naukowym, nigdy nie ujrzałoby światła dziennego, ponieważ po trafieniu do kilku recenzentów wylądowałoby w koszu na śmieci. Jednak w obiegu popularnonaukowym, gdzie dla obniżenia kosztów najwyraźniej nie stosuje się najmniejszej kontroli fachowej (albo o takim samym stopniu fachowości jak autor), zasada, że „papier wszystko zniesie” tryumfuje na całej linii.
Trzecim powodem (oczywiście wg moich subiektywnych przemyśleń) jest ponadczasowa niefrasobliwość. Bardzo wielu autorów, tak dzisiaj, jak niegdyś, uważa i uważało, że pisząc o jakiejś sprawie, należy bezwzględnie przestrzegać prawdy tylko w głównym wątku, a wszystkie poboczne elementy tła można potraktować lekceważąco, nawet jeśli objętościowo stanowią poważną część pracy. Relacjonując kampanię lądowo-morską koncentrują się np. na aspekcie lądowym, a dla zaoszczędzenia czasu i pieniędzy działania morskie biorą z literatury pięknej, poniewczasie dopiero się dowiadując, że przepisali same bajki. Autor opisujący powrót steranego liniowca z Morza Śródziemnego pod koniec 1798 wnioskuje, że z powodu stanu okrętu i daty, musiał brać udział w bitwie pod Abukirem – na uwagę, że to nieprawda, odpowiada rozbrajająco, że „nie znalazł w swojej bibliotece (!)” wykazu jednostek uczestniczących w tym starciu, a przecież w ogóle artykuł jest głównie o czym innym, więc „czego się czepiam”. Znakomity znawca epoki walk z Turkami i Tatarami pisze historię bitwy pod Lepanto, precyzyjną we wszystkich kwestiach osobowych, analizach problemów społecznych, gospodarczych itd. – nie znając się jednak kompletnie na okrętach podpiera się wyłącznie cudzymi opisami, zaczerpniętymi od tzw. autorytetów sprzed pół wieku lub starszymi, i nic nie wie o tym, że współczesna literatura naukowa dawno je gruntownie zweryfikowała, sprowadzając wartość tych konstatacji prawie do zera. Niezwykle popularnym argumentem jest zwrot „ja sobie tego nie wymyśliłem”, który ma usprawiedliwić każdą wypisywaną bzdurę, jeśli ktoś już przede mną opublikował takie głupoty, co jakoby zwalnia mnie z myślenia. Muszę z przykrością zaznaczyć, że ten ostatni argument jest nadzwyczaj chętnie wykorzystywany nawet przez zawodowych historyków, z wysokimi tytułami naukowymi.
Dość paradoksalnie, czasami przyczyną szerzenia gruntownie błędnych informacji jest nadmierna ostrożność i niepewność siebie humanistów. Ponieważ kiedyś fałszywe dane na temat rzekomych wyporności żaglowców rozpowszechnił u nas zawodowy marynarz i to komandor (od którego naprawdę można by oczekiwać wiedzy w tym zakresie), do dzisiaj – po kilkudziesięciu latach (!) – powtarza to za nim cała rzesza (oczywiście absolutnie nie wszyscy i – jak na razie – chyba nikt z wypowiadających się na FOW) historyków, amatorów i profesjonalistów, no bo przecież, po pierwsze, „oni sobie tego nie wymyślili”, po drugie należałoby odświeżyć swoje wiadomości z fizyki i na ich podstawie ośmielić się zanegować zdanie autorytetu i komandora. Na dodatek na tzw. Zachodzie nie jest lepiej i co rusz można się natknąć na słowo „displacement” czy „déplacement” itp. przy liczbach dotyczących nośności, ładowności lub tonażu okrętów, co utwierdza naszych „znawców” w ich przekonaniach. Jeżeli jakiś fałsz techniczny został kiedykolwiek opublikowany w jakiejkolwiek historycznej książce, można mieć absolutną pewność, że – niezależnie od tego, jak często jest negowany – będzie nieustannie pojawiał się w nowych pracach, ponieważ ostrożny humanista zawsze woli podeprzeć się literaturą niż własną wiedzą z dziedziny, w której nie czuje się pewny.
Przekonanie, że historia morska to pole dla wszelkiej amatorszczyzny, jest wprost proporcjonalne od odległości konkretnej epoki historycznej od naszych czasów. Jeśli w stosunku do marynarki międzywojennej lub z drugiej wojny światowej ktoś popełni najmniejszą nieścisłość (o jawnych nonsensach nawet nie wspomnę), zaraz napotka na chór rzeszy znawców, którzy są w stanie dotknąć prawie każdego niuansu, z powołaniem się na odpowiednie dokumenty, rysunki, zdjęcia. Niestety, w miarę oddalania się od współczesności, maleje liczba zainteresowanych, a tym samym maleje nie tylko baza porównawcza (baza źródłowa jest w naturalny i oczywisty sposób coraz uboższa), ale i możliwość natknięcia się na krytykę. W rezultacie można sobie – w opinii wielu – poszaleć beztrosko, kto bowiem będzie się przejmował marudzeniem paru malkontentów z FOW? Zwłaszcza, że wobec mizernej liczby publikacji zawsze można użyć argumentu – „a to sami napiszcie lepiej”!
Pozdrawiam, Krzysztof Gerlach