Audiatur et altera pars. A tak mówi reżyser.
Nie deptać flagi, nie pluć na godło
Rozmawiali Jerzy Armata, Małgorzata I. Niemczyńska
2008-09-01, ostatnia aktualizacja 2008-09-01 12:24
Paweł Chochlew, reżyser i scenarzysta "Tajemnicy Westerplatte": Nie chcę zrobić jednowymiarowego filmu, który będzie w zgodzie ze wszystkimi prawomyślnymi politykami, po to, żeby potem cała krytyka zgodnym chórem orzekła: "kolejny gniot"
Paweł Chochlew: Podobnych epitetów pod adresem scenariusza "Tajemnicy Westerplatte" było już w prasie bardzo dużo. Są bezzasadne. Atakuje nas głównie autor cytowanych słów Mariusz Wójtowicz-Podhorski, który sam pisze scenariusz i zamierza zrobić film fabularny na ten temat. Widocznie uznał, że pokrzyżujemy mu plany.
Chodzi mu o przedstawienie mjr. Henryka Sucharskiego?
- Wójtowiczowi-Podhorskiemu bardzo się nie spodobało. On wychodzi z założenia - i dał temu wyraz w swoim komiksie "Westerplatte. Załoga Śmierci" - że major Sucharski był skończonym draniem, na którego splunąć nie warto. Zaprosiliśmy go na kolację, na którą przyszedł w mundurze kapitana przedwojennego wojska. Długo z nim rozmawialiśmy - ja i trójka moich współpracowników. Podhorski zaczął wygłaszać tezy, że Sucharski był chorym wenerycznie homoseksualistą, uprawiał seks ze swoim ordynansem Kitą i był agentem dwóch wywiadów: radzieckiego i niemieckiego. I to dlatego dostał rozkaz poddania placówki już po pięciu minutach. Zapytałem go o dowody. Odparł, że trzy bliżej niezidentyfikowane osoby tak twierdzą. To był koniec naszej rozmowy.
Nie chce się pan teraz na Podhorskim odegrać?
- Ja tylko chcę, żeby już nigdy więcej nikogo nie szkalował. To właśnie on jako pełnomocnik wojewody do spraw rewitalizacji Westerplatte odwiedzającym to miejsce opowiada o majorze Sucharskim niestworzone historie. Ten pan jest zresztą pomysłodawcą zburzenia pomnika Bohaterów Westerplatte - symbolu męstwa i odwagi obrońców.
Sprawa "Tajemnicy Westerplatte" zrobiła się polityczna. Protestuje kancelaria premiera.
- Niestety.
Z drugiej strony wasza prośba o patronat premiera nad filmem, który podważa mit Westerplatte, wydaje się naiwna.
- Wierzymy, że "Tajemnica Westerplatte" opowiada przede wszystkim o męstwie, bohaterstwie, patriotyzmie żołnierzy. Ten mit zresztą został już obalony w polskiej literaturze faktu na początku XXI w. Założyliśmy więc, że takie ujęcie tematu jest znane w kręgach władzy, bo przecież dyskusja wybuchła już na długo, zanim wpadłem na pomysł filmu.
Na jakich źródłach historycznych pan się opierał?
- Na wszystkich dostępnych materiałach źródłowych na temat obrony Westerplatte. Poczynając od książki Melchiora Wańkowicza, a skończywszy na najnowszych opracowaniach, które opisują tę historię bez dawnych przekłamań. Są wśród nich teksty Jarosława Tuliszki, Kazimierza Radowicza, Zbigniewa Flisowskiego, a nawet... Mariusza Wójtowicza-Podhorskiego.
Ale najważniejsza wydaje mi się książka Mariusza Borowiaka "Westerplatte. W obronie prawdy" z 2001 r. Między innymi z niej dowiedziałem się przed laty, że na Westerplatte doszło do puczu, w wyniku którego zostało przejęte dowodzenie placówką. Wyczytałem tam także, że na dachu miała miejsce szarpanina i zginął człowiek. I w tej książce są też jasne sygnały, że dezerterów na Westerplatte rozstrzelano.
Od tego czasu zacząłem myśleć, że świetnie byłoby przedstawić dwie wspaniałe postawy dwóch bardzo różnych dowódców - majora Sucharskiego, którego uważam za wielkiego bohatera, i kpt. Franciszka "Kuby" Dąbrowskiego, którego też tak traktuję. Pierwszy jest jednak bohaterem pozytywistycznym, bo chce obronić swoich ludzi, wiedząc, że walka jest beznadziejna. Drugi - romantycznym, chce walczyć do końca. Mojemu sercu bliska jest postawa kpt. Dąbrowskiego, ale rozum mi podpowiada, że mjr Sucharski miał rację, podejmując takie, a nie inne decyzje.
Nowy mit Westerplatte?
- Lepiej już nie mówić o Westerplatte w kategorii mitu. Prawda czasami jest bardzo bolesna, ale ma moc oczyszczenia.
Konsultował się pan ze świadkami tamtych wydarzeń?
- Nie żyją już, niestety, żołnierze, główni bohaterowie tamtych wydarzeń. Lecz w Gdańsku, naprzeciwko Westerplatte, w Nowym Porcie, mieszka Stanisława Górnikiewicz-Kurowska. Mówi się na nią "matka westerplatczyków", bo zajmuje się tym tematem od 40 lat. Pani Stanisława zebrała bezcenny materiał o żołnierzach walczących z hitlerowcami na Westerplatte. To ona udostępniła mi wywiady z westerplatczykami na płytach, ich listy pisane do siebie nawzajem oraz inne źródła. Nikt - żaden historyk w Polsce - nie dysponuje takimi materiałami jak pani Stanisława.
Znalazł pan tam świadectwa o pijaństwie żołnierzy?
- Niektórzy twierdzą, że to niemożliwe. Ale pani Górnikiewicz-Kurowska przesłała nam list westerplatczyka, z którego jasno wynika, że pili oni alkohol w trakcie walk. Mamy taki dokument. A w filmie "Westerplatte" Stanisława Różewicza z 1967 r. jest cała sekwencja picia alkoholu na warowni numer pięć. To są fakty. Zresztą rozpasanego pijaństwa w żadnej wersji mojego scenariusza nie było.
Ceni pan film Różewicza?
- Jest wspaniały, piękny, jak na tamte czasy ma świetną batalistykę, opowiada o niezwykłym epizodzie polskiej historii. Ale zrobiony został środkami, które już trochę przebrzmiały. Po drugie, opowiada prawdę (według mojej wiedzy, którą zaczerpnąłem z książek) tylko do momentu bombardowania drugiego dnia, potem jest już gorzej. Ze względów politycznych ta historia była wtedy tak pokazywana. Nikt nie mógłby nakręcić wówczas innego filmu. Bo zamówienie, podejrzewam, w dużym stopniu było polityczne.
Sądzi pan, że posągowe oblicze Sucharskiego jako jedynego dowódcy Westerplatte pokutowało przez tyle lat za sprawą komunistycznej propagandy?
- Tak. To był człowiek z chłopskiej rodziny, czym umiejętnie posłużyła się ówczesna władza. Dla mnie zarówno Sucharski, jak i Dąbrowski to bohaterowie. W moim scenariuszu to postaci równorzędne, wspólnie tworzą historię Westerplatte. Gdyby był tylko Sucharski, walka trwałaby 12 godzin, może trochę dłużej. Gdyby był tylko Dąbrowski, zginęliby pewnie wszyscy.
Dlaczego Dąbrowski nie pasował komunistom? Przecież był w PZPR.
- Przede wszystkim był synem generała wojska polskiego, przedwojennego arystokraty. Człowiekiem o wielkich zasadach patriotycznych, które nie pasowały do idei, jaką komuniści w Polskę wtłoczyli. To wszystko było władzy nie na rękę.
Sucharski utrwalił nam się w pamięci jako wódz, któremu wróg pozwolił odejść do niewoli z szablą przy boku, doceniając jego męstwo.
- Tak, ale to też była zagrywka Niemców, którzy potrzebowali takiego teatru, by usprawiedliwić swoją niemoc. Dlatego sprowadzili kamerzystów i radiowców. Chcieli jakoś światu wyjaśnić, dlaczego przez siedem dni nie mogli zmiażdżyć dwustu ludzi. Tak to jest zresztą pokazane w filmie Różewicza.
Sucharski w pana scenariuszu bardzo się zmienia. Przechodzi załamanie nerwowe i zachowuje się irracjonalnie, po chwili znów jest rozsądny. Czy to prawdopodobne?
- Z dokumentów wynika, że coś jest na rzeczy. Od wieczora drugiego dnia był zupełnie wyłączony z obrony. Konsultowałem się też z psychiatrami na temat epilepsji, na którą podobno cierpiał. Pisał o tym m.in. Janusz Roszko. W moim scenariuszu Sucharski ma pewne wizje. To w nich pokazałem, że major nie chciał śmierci żołnierzy. Przez kilka dni jest oderwany od rzeczywistości, co pierwotnie przedstawiłem w scenach, w których chodzi i szuka swoich piesków albo delektuje się kawą. A od piątego dnia rano major się podnosi. Uświadamia sobie, że nie może pozwolić ginąć ludziom. Zaczyna się próba odzyskania panowania nad placówką. Źródła mówią o naradach, jakie zaczął wtedy zwoływać. I dopiero siódmego dnia dopiął swego. W moim scenariuszu z kolei właśnie od piątego dnia Dąbrowski zaczyna tracić pewność siebie.
Na początku można jednak odnieść wrażenie, że Sucharski z niejasnych powodów boi się tego młodego Dąbrowskiego, zbyt łatwo mu ustępuje.
- Odtwórca roli Sucharskiego Bogusław Linda, który podchodzi do scenariusza z wielkim pietyzmem, także zwrócił na to uwagę. Powiedział, że jego bohater powinien być w tym okresie bardziej wojskowy, twardy, powinien być dowódcą. Zgodziłem się i zaczęliśmy już wprowadzać zmiany. Scenariusz ewoluuje do samego końca. To nie jest dzieło literackie, to tylko etap pracy. Gotowy film często ma z nim niewiele wspólnego. Dziwi mnie, że ludzie oceniający scenariusz nie wiedzą o tym.
Zrezygnował pan ze scen, w których Sucharski zdaje się bardziej martwić o swoje pieski niż o sytuację na froncie?
- W aktualnej wersji scenariusza już ich nie ma. Ale nie z powodu nacisków zewnętrznych. Pierwotny tekst miał 230 stron, w kolejnej wersji - 120, dziś ma jeszcze mniej. Z powodów budżetowych musieliśmy film okroić. Wyleciały fragmenty biegania po molo, picia w okopie, oglądania tych nieszczęsnych pornograficznych kart, za które będę pokutował chyba do końca życia. Pisząc "karty pornograficzne", nie miałem na myśli pornografii we współczesnym znaczeniu, lecz raczej podobiznę pani, która odsłania ramiączko. Chodziło mi tylko o pokazanie, że mężczyźni w niewyobrażalnie trudnej sytuacji odreagowują stres.
Jeden z komentatorów twierdzi, że żołnierze na Westerplatte mieli w kieszeniach nie karty pornograficzne, tylko święte obrazki.
- Kiedy ogłaszają alarm, najpierw łapie się karabin. Być może któryś z obrońców miał święty obrazek. Zresztą w moim scenariuszu jest również żołnierz z Biblią w ręku, która jest dla niego pocieszeniem. Nie ma powodu zakładać, że byli tam tylko ludzie modlący się pięć razy dziennie.
Nie chcę zrobić jednowymiarowego filmu, który będzie w zgodzie ze wszystkimi prawomyślnymi politykami, po to, żeby potem cała krytyka zgodnym chórem orzekła: "Kolejny gniot, którego nikt nie chce oglądać". Postawiono też zarzut, że chcemy opowiedzieć polską historię na sposób amerykański. A dlaczego nie? Przecież Amerykanie robią najwspanialsze filmy wojenne na świecie. Gdybyśmy kryteriami, jakimi został oceniony scenariusz "Tajemnicy Westerplatte", oceniali wielkie amerykańskie filmy wojenne, to wszystkie okazałyby się antyamerykańskie: "Pluton", "Szeregowiec Ryan", "Kompania braci", "Cienka czerwona linia", nie wspominając już "Czasu Apokalipsy". W tych filmach są pokazane dużo brutalniejsze sceny niż w moim scenariuszu.
W pana scenariuszu goli żołnierze biegają po Westerplatte.
- Scena wygląda tak: żołnierze kąpią się w morzu. Nadpływa torpedowiec niemiecki, otwiera do nich ogień. Uciekając, zbierają swoje rzeczy z plaży i biegną do wartowni numer pięć, gdzie się ubierają. Trudno, żeby ubierali się w trakcie ucieczki, kąpać też nie mogli się w mundurach. To świetna scena. Pokazuje ułańską fantazję, z której tak jesteśmy dumni.
A scena oddawania moczu na portret marszałka Rydza-Śmigłego?
- Tuż wcześniej jest bardzo dramatyczna scena, gdy po rozstrzelaniu dezerterów bohaterowie przeżywają ciężkie rozterki duchowe. Rydz-Śmigły, który zresztą funkcjonuje w świadomości wielu Polaków jako tchórz, był mi tu potrzebny jako symbol zwątpienia żołnierza we własne dowództwo. To dla niego traumatyczne przeżycie. Nie jest to eksponowane, ogrywane na zasadzie detalu. Zresztą już wyrzuciłem ten element. Nie chcę, żeby wszyscy mówili wyłącznie o nim.
Andrzej Wajda przewalczyłby taką scenę, jak zrobił to w "Lotnej" czy "Kanale". Wtedy też były zarzuty, że zamiast postawić powstańców na barykadach, umieścił ich w kanale, gdzie brodzili w ekskrementach. Wyrosłem na filmach wojennych tamtego czasu. Chcę, żeby moi bohaterowie byli prawdziwi, żeby nie były to postaci na cokołach. Ale to w dalszym ciągu będą bohaterowie.
Słowa o honorze rzeczywiście przewijają się przez cały scenariusz.
- "Honor, żołnierzu, honor" - to chyba najbardziej znamienne słowa Dąbrowskiego, które padają w scenie w deszczu. Honor jest najważniejszy.
W którym momencie pana scenariusza kończy się historia, a zaczyna fikcja?
- Historia jest cały czas, gdy opowiadamy, w którym momencie był atak, w którym bombardowanie, w którym załamał się Sucharski, podniósł się, znów przejął dowodzenie itd. Cały kręgosłup filmu, tak jak powinno być, jest oparty na faktach. Pancernik otworzył ogień o godz. 4.48, kapitulacja była siódmego dnia walki - to wszystko prawda. Natomiast fikcja fabularna to przede wszystkim dialogi wtłoczone w historyczne ramy. Nie byłem tam, nie wiem, co dokładnie ci ludzie mówili. Zdałem się na intuicję.
Filmowiec ma prawo dopisywać takie rzeczy?
- To prawo twórcy filmu fabularnego.
Trudno mówić o faktach w przypadku wizji Sucharskiego. On już się nie może bronić.
- Stosując taką logikę, można by robić filmy tylko o żywych.
Dezercja westerplatczyków bywa podawana w wątpliwość...
- Opierałem się na wszystkich dostępnych źródłach, odrzucając najbardziej skrajne poglądy. Wahałem się, ale o dezerterach wspomina kilku autorów, z których wymieniłem już Borowiaka. Zresztą jeśli uważnie obejrzeć film Różewicza, to nawet tam można znaleźć ślad dezercji.
Pana opiekunem artystycznym jest Janusz Morgenstern. Jak ocenił scenariusz?
- Na początkowym etapie powiedział, że pomysł jest dobry i trzeba iść w tę stronę. Miał na myśli rozgrywanie relacji psychologicznej między Dąbrowskim i Sucharskim. Po prostu ogólny pomysł na film. Rozmawialiśmy o tym, co można by jeszcze ulepszyć w strukturze. Uznał, że scenariusz jest przyczynkiem do pracy. Ze swoim doświadczeniem wiedział, że będzie ulegał zmianom aż do premiery.