Odpowiedzi na zadane pytania znajdą Panowie w 3 i 4 części artykułu, którego ukazanie się opóźnia się.
Tu kilka dygresji:
Wracając zaś do spraw regulaminowych: zejście d.o. z pokładu nie sprawia, że automatycznie z.d.o. staje się p.o.d.o. – a zdaje się tak to sobie wyobraża kol. Grom. Bolesław Romanowski – który może ma pewne kłopoty ze szczegółami swych wspomnień, ale w końcu jest współautorem RSO, który z takim nabożeństwem zwykł cytować kol. Grom – opisuje jak powinno wyglądać przejęcie dowodzenia okrętem: „Obejmując okręt, dowódca winien szczegółowo przejąć od zdającego: 1. inwentarz; 2. dokumenty okrętu; 3. amunicję, torpedy, miny itp.; 4. paliwo i smary; 5. żywność; 6. dokumenty dotyczące wyszkolenia; 7. dokumenty załogi; 8. wykaz załatwianych spraw; 9. terminarz spraw, które muszą być w odpowiednim czasie załatwione. Im szczegółowiej i dokładniej dowódca obejmuje okręt, tym mniej ma później kłopotów i niespodzianek. Na objęcie małego okrętu zupełnie wystarcza termin jednej doby, dużego - trzech dni. Jeśli w trakcie obejmowania okrętu wyjdą na jaw jakieś braki czy niedociągnięcia, winny one być spisane protokolarnie. Protokół, podpisany przez zdającego i obejmującego obowiązki dowódcy, winien być przedstawiony w dalszej kolejności wyższemu przełożonemu. Ostatnim aktem obejmowania obowiązków przez nowego dowódcę jest zarządzenie zbiórki załogi w obecności obu oficerów. Dowódca zdający winien zapytać, czy ktoś z członków załogi nie ma prośby lub zażalenia do niego. Jeśli są jakieś kwestie tej natury, ustępujący dowódca winien je załatwić lub też uzgodnić z obejmującym dowódcą termin i sposób ich załatwienia. Następnie należy odczytać przed frontem załogi rozkaz o zdaniu obowiązków dowódcy. Rozkaz ten jest podpisany przez dowódcę zdającego. Bezpośrednio po odczytaniu rozkazu należy odczytać załodze rozkaz podpisany przez nowego dowódcę o objęciu przez niego obowiązków. Po odczytaniu rozkazów ustępujący dowódca winien niezwłocznie opuścić okręt. Przy schodzeniu z pokładu należą mu się wszystkie honory przywiązane do stanowiska dowódcy okrętu.” („Przegląd Morski” - 1958 nr 1, s. 5-11). Darujmy już Kłoczkowskiemu zbiórkę załogi, przekazywanie żywności i planów szkoleniowych – w końcu jest wojna - ale sporządzenie protokołu (czy choćby wpis do dziennika okrętowego) z przekazania okrętu, zawartości sejfu okrętowego oraz szyfrów/rozkazów to chyba nie za duże wymaganie?
Wobec powyższego nie można się zgodzić z opinią kol. Fdt, że „przeprowadzenie operacji zejścia (zastąpienia dowódcy), w sposób ściśle zgodny z wymogami RSO, leżało w interesie kmdra Kłoczkowskiego , trudno jest jednak uczynić mu zarzut z tego, że nalegał na dopełnienie wymogów obowiązującego przecież regulaminu”. Wymogi regulaminowe nie zostały bowiem dopełnione i – formalnie – Kłoczkowski NIE PRZEKAZAŁ dowodzenia Grudzińskiemu.
Wywód jest długi i jak sądzę w zamierzeniu miał być efektowny. Ja tylko spytam: Dlaczego cytuje Pan i używa jako podstawy argumentacyjnej dokumentu, który ze sprawą nie ma nic wspólnego. Podstawą działania dowódcy i oficerów "Orła" był RSO z roku 1935 a nie ten powojenny, którego współautorem był B. Romanowski. Wobec tego cały wywód jest nie na temat.
Trudno też zgodzić się z kol. Gromem, że „od chwili zejścia komr. Kłoczkowskiego, zgodnie z rozkazem Dowództwa Floty z 10 wrzęsnia oraz pkt. 26 i 27 RSO, czasowo pełniącym obowiązki dowódcy okrętu ze wszystkimi uprawnieniami był kpt. Jan Gruziński i on ponosiłby odpowiedzialność za decyzję o wyjściu okrętu w morze, wbrew ustaleniom attache z władzami estońskimi”. Ale końcówka tego zdania dotyka bardzo ważnego problemu: otóż działania Kłoczkowskiego w Tallinie mają wszelkie cechy procedury „RWD” (= Ratuję Własną Dupę): Kłoczkowski ma rozkaz przekazać dowodzenie zastępcy ale tego nie robi, wbrew radom oficerów wchodzi do portu zamiast wyokrętować się przy pomocy łodzi, schodzi z pokładu i udaje się na konferencje do dowództwa marynarki estońskiej, gdzie ustala (nie jest prawdą, że jakieś „ustalenia” poczynił wyłącznie attache i to „za plecami” Kłoczkowskiego), że okręt dokona naprawy sprężarki, pobierze wodę i prowiant a następnie wyjdzie z portu.
Kolejny wywód nie na temat. Powody jak wyżej.
To zastanówmy się teraz w jakiej sytuacji prawnej byłby Grudziński, gdyby zdecydował się na natychmiastową ucieczkę z portu i – dajmy na to – Estończycy zatopiliby „Orła”… Porwanie (bezprawne, samowolne przejęcie) okrętu i jego utrata, działanie wbrew prawu międzynarodowemu i ustaleniom podjętym przez „prawowitego” dowódcę z marynarką estońską – KS jak nic. Oczywiście sytuacja wyglądałaby zupełnie inaczej, gdyby Kłoczkowski przekazał Grudzińskiemu – np. przez Morskiego – choćby nabazgrane na serwetce trzy zdania: „Przekazuję dowodzenie. Nakazuję natychmiastowe opuszczenie portu. Biorę na siebie odpowiedzialność za złamanie prawa międzynarodowego.”. Ale takiej kartki Kłoczkowski nie przekazał. Nie przekazał, bo był tchórzem i nie chciał brać na siebie żadnej odpowiedzialności. Zwalał na kapitana Grudzińskiego całą odpowiedzialność nie przekazując mu jednak formalnie dowodzenia.
Więc kiedy kapitan Grudziński został formalnie p.o.d.o.? Formalnie nie został. Został nim de facto kiedy wydał pierwszy rozkaz sprzeczny z poleceniami (czy ich brakiem) Kłoczkowskiego – dotyczący przygotowań do ucieczki, czyli nie wcześniej niż 15 września po południu.
I jeszcze jeden wywód nie na temat. Powody jak wyżej.
Oczywiście można napisać – jak czyni to kol. Grom – o „bzdurnych, bezpodstawnych oskarżeniach o współpracę z Sowietami”, ale warto pamiętać, że te rzekomo „bzdurne i bezpodstawne zarzuty” postawił Kłoczkowskiemu nie kto inny a właśnie Henryk Moszczyński. Postawił je otwarcie, pod swoim nazwiskiem; mówił i pisał tylko o tym, co sam widział i czego sam doświadczył a nie o rzeczach zasłyszanych. Proponuję kol. Gromowi, aby popytał w kręgach „starej” angielskiej emigracji o rodzinę Moszczyńskich: o Henryka, Annę, o Wiktora (albo przeczytał ich biogramy w Encyklopedii Polskiej Emigracji i Polonii) zanim oskarży kogoś takiego jak nie żyjący już Henryk Moszczyński o rozpowszechnianie „bzdurnych i bezpodstawnych zarzutów”. Albo może niech przejrzy zszywki „Orła Białego”.
Argumentacja oparta na autorytecie Pana Moszczyńskiego. Po zapoznaniu się opisem sytuacji autorstwa "kolegów" z obozu oraz wyjaśnieniami samego Kłoczkowskiego muszę jednak z przykrością stwierdzić, że Pan Moszczyński i wielu innych, jakkolwiek wybitni i czystej wody patrioci padli ofiarą wrednej sowieckiej prowokacji. Tak więc Pan Moszczński nie kłamał celowo i z rozmysłem, ale nie zmienia to faktu, że opowiadał nieprawdę.